Reklama

Święci i błogosławieni

I życie, i śmierć jest darem

Pan Bóg najlepiej wie, kiedy kogo zabrać - mówi 92-letnia matka bł. ks. Jerzego Popiełuszki

Niedziela Ogólnopolska 44/2012, str. 12-13

[ TEMATY ]

błogosławiony

KRZYSZTOF ŚWIERTOK

Matka bł. ks. Jerzego Popiełuszki na Jasnej Górze 16 września 2012r.

Matka bł. ks. Jerzego Popiełuszki na Jasnej Górze 16 września 2012r.

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Marianna Popiełuszko nigdy nie bała się śmierci. Gdy ktoś w jej rodzinnych Okopach odchodził na wieczny spoczynek, to właśnie ona organizowała modlitwy przy zmarłym. Razem z dziećmi, które słuchały pieśni żałobnych, śpiewanego Różańca i oficjum za zmarłych, które zgodnie z miejscową tradycją przez trzy dni ludzie śpiewali w domu przy otwartej trumnie.
- Chciałam, żeby dzieci wiedziały, że i życie, i śmierć jest darem Bożym - podkreśla matka bł. ks. Jerzego.
Jej myślenie jest proste. Życie na ziemi wiąże się przecież z życiem wiecznym. Jest z nim nierozerwalnie splecione. A wszystko, co się dzieje, pochodzi od Boga. I nie trzeba wszystkiego rozumieć.
- Po co więc dzieci chować pod kloszem, żeby nie wiedziały, jaki jest porządek zgodny z prawami natury?

Gdzie Bóg prowadzi, tam wyprowadzi

Reklama

Śmierć szybko i jej zajrzała prosto w oczy. Był rok 1951, kiedy młodej mężatce Mariannie Popiełuszko zachorowała niespełna dwuletnia córeczka Jadwisia. Umiała już chodzić i mówić, znała nawet na pamięć pierwsze modlitwy. Jak wspomina krewna Janina Gniedziejko, dziewczynka cały dzień kasłała, chwilami aż się dusiła. Było to akurat w Wigilię Bożego Narodzenia.
- Potem zaczęła płakać, mówiła, że chce do babci. I ojciec pojechał końmi po babcię do pobliskiego Grodziska. Gdy jednak wjeżdżali już na podwórko przy domu w Okopach, matka wyniosła na rękach małą Jadwisię. Była już martwa. Kilku minut zabrakło, by mogła zobaczyć przed śmiercią babcię.
W rodzinnym albumie zachowało się zdjęcie ubranej na biało siostrzyczki ks. Jerzego, Jadwisi, leżącej w otwartej, maleńkiej trumnie. Zamiast przy choince - to tutaj zgromadzona była cała rodzina. Matka stoi jakby skamieniała, wielka rozpacz maluje się na jej twarzy.
Marianna Popiełuszko nie wiedziała wtedy, że to dopiero pierwsze dziecko, które straciła. W myśl starej zasady: „Co cię nie zabije, to cię wzmocni”, to wydarzenie miało ją wzmocnić. Zahartować na to, co dalej niosło jej życie.
- Jeżeli mój krzyż taki, to ja go nie oddam nikomu, bo dostanę gorszy. Trzeba mieć wytrwałość i twardość. Gdzie Bóg prowadzi, tam wyprowadzi - mówi.
Pozostałe dzieci rosły, trzeba było pracować w polu, karmić zwierzęta, zajmować się domem. Życie toczyło się dalej. Musiała mu sprostać. I ufać, że jest w tym wszystkim jakiś sens.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

Więź z Maryją

Reklama

Minęły 33 lata. Nastał rok 1984. Sobota, 20 października. Rano pani Marianna wydoiła krowy, a potem zbierała z pola resztki buraków przed zimą. Rozwiesiła pranie na podwórku, mając nadzieję, że ciepłe promienie słońca choć trochę je osuszą. Wyrobiła w dzieży ciasto na chleb, przyniosła drewno na opał. O 19.30 usiadła przed telewizorem, by zobaczyć, co ciekawego dzieje się w świecie. I wtedy jak grom z nieba spadła na nią ta potworna wiadomość. W „Dzienniku Telewizyjnym” usłyszała o… porwaniu ks. Jerzego Popiełuszki z warszawskiego Żoliborza…
Ale wtedy jeszcze miała nadzieję. Aż do momentu, kiedy 30 października 1984 r. ogłoszono, że w wodach Zalewu Wiślanego odnaleziono ciało księdza. Jej syna. Nie była w stanie wydobyć z siebie ani jednego słowa. Siedziała bez ruchu. Może kilka godzin, może kilkanaście. Nie potrafi tego teraz odtworzyć. Ta noc była dla niej wyjątkowo długa. Najgorsza w życiu.
Marianna Popiełuszko, zwykła kobieta z Okopów, musiała teraz sprostać nowym zadaniom. Trzeba było zidentyfikować ciało syna, naszykować mu ubranie do trumny i włączyć się w organizację pogrzebu. Czy da sobie z tym radę? - myślała. Mąż absolutnie się do tego nie nadawał, był wciąż jakby otępiały, pogrążony w tragicznym śnie. Życie ciążyło jej jak nigdy dotąd. Każdy ruch sprawiał ból, każda decyzja, jaką miała podjąć, bolała jak krwawa rana. Czuła się odrętwiała. Jedyne, co robiła, by ulżyć wszechogarniającemu cierpieniu, to starała się więcej modlić.
- Ale odmawiałam tylko bolesne tajemnice Różańca. Poczułam wtedy więź z Maryją, która też cierpiała po śmierci Syna i zgodziła się na wolę Bożą. Prosiłam Ją, żebym ja też tak umiała - mówi matka ks. Jerzego. - Pan Bóg najlepiej wie, kiedy kogo zabrać.

Tam dobrze, gdzie nas nie ma

Reklama

W prosektorium zbolała Marianna Popiełuszko stała w milczeniu przy trumnie syna, patrząc na jego zmasakrowane ciało. Żegnała się z nim. Uklękła, ucałowała jego nogi i ręce. - Ja niegodna, żebym mogła całować jego twarz - opowiada.
Wstała, znów wpatrywała się w swoje dziecko. Była to udręka ponad jej siły. Różne myśli nią targały - o tym, jak go urodziła, a potem kołysała, gdy był mały, albo jak biegał po domu, gdy przędła czy gotowała. I o tym, jak ofiarowała go Bogu i cieszyła się, że został księdzem…
Wydawało jej się wtedy, że ta śmierć jest ponad jej siły. Część niej wtedy jakby umarła. Ale przyjęła to wszystko bez pytań. W niesamowitej pokorze. Drobna, krucha kobieta okazała się tak silna duchem. Od zawsze wiedziała przecież, że cierpienie w życiu być musi. I tak sobie to tłumaczyła: że nie ma żadnego ludzkiego życia bez krzyża i bez cierpienia. To tak jak w naturze: raz świeci słońce, raz pada deszcz. I wszystko potrzebne. Musi być przecież równowaga.
Jak patrzy na to wszystko obecnie?
- Tam dobrze, gdzie nas nie ma - ucina krótko. - Zawsze trzeba, żeby było dobrze. Czy dobrze, czy źle - to i tak dobrze. Jak jest, tak jest dobrze. Widocznie Pan Bóg tak chciał.
Po tym jednak, co wtedy zobaczyła w prosektorium, jej życie uległo nieodwracalnej zmianie. Zmaltretowane, martwe ciało syna w jej pamięci utrwaliło się na zawsze. Obok obrazu jej martwej córeczki.
- Wciąż byłam matką pięciorga dzieci. Dwoje z nich już nie żyło - mówi.
Wkrótce zadziwiła świat, gdy przebaczyła mordercom. - Modlę się o to, żeby oni się nawrócili - mówi.

Żyć takim życiem, jakie jest

Kolejną bolesną stratą, z którą pani Marianna musiała się pogodzić, była śmierć męża - po sześćdziesięciu latach dobrego małżeństwa.
Władysław Popiełuszko gasł powoli. Długo chorował, a jego żona wytrwale się nim opiekowała.
- Czyniła to z wielką troską - mówi krewny, ks. Kazimierz Gniedziejko. - Pamiętam, gdy wiele lat wcześniej pękły mu wrzody, jego żona troszczyła się o specjalną dietę dla męża, wymyślała dla niego delikatne potrawy, np. wypiekane z chleba paluchy.
Z jego zdrowiem raz było gorzej, raz lepiej. Ale w końcu nadszedł moment, w którym Marianna Popiełuszko zdała sobie sprawę, że zbliża się koniec.
Władysław Popiełuszko zmarł w domu 26 czerwca 2002 r. Jak to przyjęła?
- Trzeba żyć każdego dnia takim życiem, jakie Pan Bóg daje - mówi pani Marianna.
Rozumiała, że śmierć jest dla męża wyzwoleniem. Nie musiał już przynajmniej cierpieć - tłumaczyła sobie i innym.
Pochowała go na cmentarzu parafialnym w Suchowoli.
- Dla siebie ja też tam krzyż postawiłam - opowiada.

Tajemnica dobrego życia

Tragedii w życiu Marianny Popiełuszko było wiele. Pod koniec wojny Rosjanie zamordowali jej młodszego brata, którego bardzo kochała. Na jej rękach zmarł ukochany ojciec. Przeżyła śmierć matki. Nagle zmarła w szpitalu jej młodziutka synowa Danusia. Osierociła troje małych dzieci, które Marianna Popiełuszko musiała wychować, zastępując im matkę, i z którymi mieszka do dziś. Nagle zmarł też jej osiemnastoletni wnuk Tomek. Niedawno pochowała męża jednej z wnuczek, który w wieku 49 lat zmarł na nowotwór. Także męża drugiej wnuczki, mającego zaledwie 42 lata…
- Z podziwem patrzyłam w ubiegłym roku na babcię, gdy siedziała w domu przy otwartej trumnie z ciałem zmarłego i głośno śpiewała z pamięci pieśni żałobne, ciągnąc od pierwszej do ostatniej zwrotki chyba przez pół godziny - opowiada owdowiała wnuczka Grażyna Siemion. Matka ks. Jerzego wie bowiem, że ten śpiew uwydatnia sens, kieruje ku wiecznym wartościom i przywraca życiu wymiar trwałości. Bo przecież „życie tylko zmienia się, nie kończy”. Nie wolno więc rozpaczać.
- Jak Bóg daje życie, to daje też śmierć - mówi. I zapewnia: - Moje życie było dobre.
- Dobre życie było… Ale trudne… - mówię do pani Marianny.
- A co, ty bez krzyża do nieba chciałaś się dostać?!
I radość, i cierpienie pochodzi od Boga. Pan Bóg wie, co jest dla człowieka najlepsze. Jedno życie się kończy, drugie zaczyna. Tak być musi. I tak jest dobrze. To dla niej oczywiste. Jak to, że po zimie nadchodzi wiosna, a po lecie jesień. I nie ma tu miejsca na wątpliwości.
- Ja mam spokój w duszy, bo wszystko przyjmuję z ręki Boga: czy cierpienie, czy ból, czy biedę. Jak nie akceptujesz życia, jakie masz, to nie znajdziesz spokoju. Akceptacja bowiem przywraca wszystkiemu właściwą perspektywę. I stanowi tajemnicę dobrego życia. Życia, które nigdy się nie kończy.

2012-12-31 00:00

Oceń: +1 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Pierwszy święty Rewolucji Francuskiej

Od 16 października 2016 r. Kościół ma siedmioro nowych świętych. Wśród nich skromny zakonnik – lasalianin, br. Salomon Leclercq. Jest to trzecia i ostatnia kanonizacja podczas Nadzwyczajnego Jubileuszu Miłosierdzia

We francuskim Boulogne-sur-Mer 15 listopada 1745 r. przyszło na świat piąte dziecko Franciszka i Marii z d. Dupont. Na chrzcie nadano mu imiona Wilhelm Mikołaj Ludwik, jednak to drugie było używane na co dzień. Ojciec przyszłego świętego był znany w okolicy jako dobrze prosperujący handlowiec alkoholi, soli i drewna. Matka, która przede wszystkim zajmowała się domem i dziećmi (w sumie dziewięciorgiem), umiejętnie pomagała mężowi w prowadzeniu interesów. Stworzyli dom, w którym najważniejszymi wartościami były: wspólna modlitwa, nauka, praca, wzajemna miłość i szacunek. Surowe wychowanie i nauka w pobliskiej szkole kościelnej nie przypadły do gustu Mikołajowi, który w dziecięcym sprzeciwie wykrzyknął: „Mamo, ja nie chcę być świętym!”. Nie pociągała go, jak reszty braci, dalsza edukacja w renomowanym kolegium, ale raczej praktyczne przygotowanie do zawodu w szkole handlowej prowadzonej w rodzinnym mieście przez braci szkolnych. Choć namawiano go, aby został marynarzem, powiedział wówczas: „Mądrze jest nie narażać się na utratę nieba w zuchwałym dążeniu do bogactw”.
CZYTAJ DALEJ

Kard. Grzegorz Ryś do kapłanów archidiecezji krakowskiej: Zapraszam do nawrócenia

2025-12-17 07:07

[ TEMATY ]

archidiecezja krakowska

kardynał Grzegorz Ryś

Biuro Prasowe Archidiecezji Krakowskiej

W Sanktuarium św. Jana Pawła II rozpoczęły się rekolekcje, na które kapłanów archidiecezji krakowskiej zaprosił kard. Grzegorz Ryś przed swoim ingresem do katedry na Wawelu. Metropolita krakowski-nominat nazwał to wydarzenie ponownym zaproszeniem do pracy w winnicy. Zaznaczył, że czyta je jako zaproszenia Pana Boga do osobistego nawrócenia. – Zapraszam Was też do tego nawrócenia. W takim wydarzeniu nie można być samemu – mówił do księży.

Na początku rekolekcji kard. Grzegorz Ryś powitał wszystkich kapłanów zgromadzonych w Sanktuarium św. Jana Pawła II na Białych Morzach. Kardynał zwrócił uwagę na dzisiejszą Ewangelię, którą jest przypowieść o dwóch synach posyłanych przez ojca do pracy w winnicy. Zauważył, że każdy jest zaproszony do tej pracy, a przeszkodą, aby tę pracę podjąć jest poczucie własnej świętości i odmowa nawrócenia. – Najlepszym wejściem w pracę w winnicy jest doświadczenie nawrócenia – mówił, wskazując na dwa doświadczenia potrzebne do tej pracy – poczucie, że jest się synem Boga i grzesznikiem, który się nawraca.
CZYTAJ DALEJ

55. rocznica czarnego czwartku/Prezydent: nasza narodowa pamięć jest po stronie ofiar

2025-12-17 07:24

[ TEMATY ]

Karol Nawrocki

Czarny Czwartek

Mikołaj Bujak KPRP

Prezydent Rzeczpospolitej Polskiej w 55. rocznicę Grudnia '70 w Gdyni oddał hołd ofiarom tamtych wydarzeń. – Nasza narodowa pamięć jest po stronie ofiar, prawdy i sprawiedliwości, a przeciwko tym, którzy kazali mordować ludzi domagających się wolności, godności i solidarności – podkreślił Karol Nawrocki.

Czarny czwartek jest tym, co na stałe wpisało się w historię tego miasta, które powstało z morza, z marzeń, z pragnień, miasta, w którym tak ciężko pracują portowcy, dzisiaj także miasta rozwoju technologicznego XXI wieku. Historią Gdyni jest też ten wzruszający pomnik, który mówi, że strzelano do ludzi domagających się godności. Chcieli iść do pracy mimo że władza zabrała im godność, wprowadzając drastyczne podwyżki artykułów spożywczych tuż przed świętami – przypomniał Karol Nawrocki.
CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

REKLAMA

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję