Kiedy Bóg zamyka lub zasłania okno, to pewnie otwiera już drzwi do tej mrocznej izby, gdzie masz zapalić swoje własne światło.
*
Godzinami siedziała w oknie. Od kiedy w wypadku zginął jej mąż i dziecko, czuła, jakby nie miała życia, dlatego wolała żyć życiem innych. Dość szybko poznała z widzenia sąsiadów z czterech kamienic tworzących podwórko-studnię, przez którą większość z nich musiała przechodzić parę razy dziennie. Ponazywała ich po swojemu i na podstawie obserwacji (dniem i nocą, także przez lornetkę) tworzyła portrety ich życia. Coraz więcej mogła o każdym powiedzieć, ale chyba coraz mniej o sobie. Wycofała się z siebie i z życia. Ono było dla niej niejako stracone, bo nawet przestała dbać o siebie. Lekarz powiedział, że to postępująca depresja, ale nie brała leków. Jakoś znośnie jej było w tym dziwnym samotnictwie pośród tylu ludzi, którym jednak zazdrościła aż do niechęci.
Kiedy zaczęto modernizować kamienicę i jej okna przesłoniła jakaś wielka płachta na rusztowaniu, zrobiło się ciemniej i nic przez okna nie mogła zobaczyć. Wtedy zaczęła się miotać po domu, płakać, kląć. Chciała wyciąć choć dziurę w tej płachcie... Brak jej było słońca, ludzi, innych okien, za którymi działo się życie. Przypomniała sobie o piwnicy, gdzie dawno nie była, a gdzie był sekator. Zeszła tam, ale nie mogła trafić do swojej komórki. Nagle usłyszała płacz dziecka - coraz bardziej przejmujący. Tu była suterena. Zapukała do drzwi. Nikt nie odpowiedział, prócz głośniejszego spazmu dziecka. Drzwi były otwarte. Weszła... Oślepiło ją słońce wpadające z góry przez małe okienko. Gdy wzrok przywykł, zobaczyła skromniutkie mieszkanko i maleńkie dziecko na podłodze pod łóżeczkiem. Wypadło. Podniosła je, zaczęła uspokajać, dała butelkę. Płacz ustał, dziecko zasnęło. Patrzyła przez okno na nogi przechodzących ludzi. Nie rozpoznawała nikogo, bo i jak. I wtedy ktoś zapukał. Wszedł policjant, informując, że kobieta, która tu mieszka, straciła przytomność i nie mogą jej dobudzić w szpitalu. Nie wiedzieć dlaczego, skłamała, że jest ciotką, poprosiła o adres szpitala i powiedziała, że zajmie się dzieckiem. Położyła śpiącego malca i pobiegła do siebie. I wtedy dostrzegła, jak zaniedbała swoje mieszkanie, jak brak było w nim kobiecej ręki i troski. Zbiegła na dół. Dziecko obudziło się i uśmiechnęło do niej. Niespodziewany szloch chwycił ją za gardło. Nagle zapragnęła znowu być kobietą, matką... Włożyła dziecko do wózka i ruszyła do szpitala.
Kobiety opiekującej się dzieckiem nie wybudzono. Trzeba więc było zająć się dzieckiem. Zrobiła zakupy, nagle przypomniała sobie, co potrzeba. Zamieszkała na dole, bo jednak tam było jasno i ludzki gwar bliższy. Dla dziecka ogarnęła się, zaczęła się uśmiechać, nucić, włączać muzykę, dzwoniąc codziennie z troską do szpitala i informując, że w razie czego, to dziecko jest pod opieką.
Tego dnia właśnie usypiała rano dziecko, gdy wraz z zaglądającym przez okno słońcem, wpadła do izby jego matka. Stała oniemiała... I wtedy ona wyciągnęła do niej dziecko z najcieplejszym uśmiechem, jaki mogła z siebie wydobyć, i patrzyła, jak maleństwo przywarło do matki. Nie czuła zazdrości czy żalu, tylko patrząc na ich dwoje w słońcu, powiedziała: - Przydałam się na coś i jakbym ożyła... Obie długo płakały, ale i śmiały się potem do dziecka i do siebie. I wtedy zaśpiewała - pierwszy raz od lat...
Pomóż w rozwoju naszego portalu