Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Jestem uczennicą Liceum Ogólnokształcącego. We wrześniu rozpoczęłam
naukę jako drugoklasistka na profilu humanistycznym. Pamiętam pierwszy
rok nauki. Tak strasznie się bałam. Jednak właśnie ten rok zapamiętałam
na całe życie, nie ze względu na obawę przed szkołą, ale dlatego,
że spotkałam wielu cudownych ludzi, którzy dali mi tyle szczęścia...
Jestem osobą nieśmiałą i niejednokrotnie zadaję sobie
pytanie, dlaczego nie stanęłam w kolejce do Pana Boga po odwagę.
Pisze ten list, gdyż chcę opowiedzieć o kilku wspaniałych ludziach,
którzy pokazali mi, że Bóg jest wielki.
Pod koniec października 2000 r. pojawił się w mojej szkole
pomysł zorganizowania wyjazdu do Włoch i spotkania z Ojcem Świętym.
Nikt chyba nie mógł sobie wyobrazić, jak bardzo pragnęłam usłyszeć,
zobaczyć i poczuć obecność tego wspaniałego człowieka. Nasza katechetka
Anna Muszyńska i ks. Waldemar Grzyb zorganizowali konkurs, który
miał wyłonić szczęśliwca, który za darmo wybierze się w tę cudowną
podróż marzeń.
Pomyślałam tylko, że taka szara myszka jak ja powinna
o wszystkim zapomnieć. Gdyby to był konkurs szkolny, to może jeszcze,
ale powiatowy...? To mnie przygniatało. Owszem, mogłam 1500 zł (koszt
pielgrzymki) opłacać ratami, ale wiedziałam, że rodzice składają
pieniądze na remont dachu, a ja przecież nie wszystko muszę mieć
od razu.
Katechetka zachęcała wszystkich do brania udziału w konkursie.
Ilekroć usłyszałam coś o pielgrzymce, łzy same napływały mi do oczu,
a serce było ciężkie jak głaz. Z mojej klasy nie było chętnych, a
ja - nieśmiała - nie chciałam być inna.
Pewnego razu katechetka, zerkając w moją stronę, zapytała,
czy ja nie chciałabym spróbować. Szczerze mówiąc to był ten fundament,
którego mi brakowało. Powiedziałam, że pomyślę, ale moja dusza już
szalała z radości. Przyleciałam do domu jak skowronek. Nie mogłam
skupić się nad lekcjami. Mama wróciwszy z pracy zauważyła u mnie
te rumieńce na policzkach. Już wiedziała, że coś się święci. Opowiedziałam
jej, co wydarzyło się na lekcji religii. Ona też się ucieszyła, uprzedziła
mnie tylko, że mogę się zawieść i żebym poprzeczki nie stawiała powyżej
wzrostu. Ale ja w ogóle o tym nie myślałam. Natomiast zgodnie z mamy
poleceniem przeszukałam wszystkie znane mi biblioteki. Na przygotowanie
się miałam około trzech tygodni.
Konkurs był trzyetapowy. Pierwszy etap polegał na napisaniu
rozprawki bądź wypracowania na jeden spośród dziecięciu tematów.
Zdecydowałam wspólnie z mamą na: "Papież Polak na Stolicy Piotrowej.
Jego znaczenie dla przemian w Polsce i na świecie". Na tyle, na ile
pozwalały mi obowiązki (w szkole), starałam się coś naskrobać. Przyszedł
ostatni dzień oddania pracy, lecz ja nie przejmowałam się tym tak
bardzo, bowiem niegdyś przekonałam się, że spieszenie się na dobre
nigdy nie wychodzi. Moją pracę oceniał ks. Waldemar. Dostałam maksimum
punktów: 20. I wtedy zaczęła się bajka. To było dokładnie rok temu
- 13 grudnia 2000 r. Byłam taka szczęśliwa. Tego dnia nasza katechetka
zaproponowała, aby się spotkać i utrwalić podstawowe wiadomości potrzebne
na powiatowy finał. Pani Muszyńska dodawała mi optymizmu, była i
jest nadal dobrym doradcą. Gdy wróciłam do domu, siedziałam na krześle
jak na szpilkach. Przed oczyma migały mi ważne dla Kościoła daty,
wydarzenia, osoby. Jednak człowiek nie jest w stanie wszystkiego
opanować. Przekonałam się o tym następnego dnia.
Na powiatowy finał przyjechało ok. 80 osób z różnych
szkół. Byli też uczniowie starsi ode mnie. Mimo to cieszyłam się,
że zaszłam tak daleko. Najpierw pisaliśmy test z historii Kościoła
i religioznawstwa. Byłam nie najlepszej myśli. Na finał przyszła
też moja klasa I B z wychowawcą - prof. Pawłem Juckiewiczem na czele.
W czasie, gdy komisja sprawdzała testy, starsza klasa zaprezentowała
program artystyczny. Denerwowałam się niesamowicie. Wspierała mnie
jednak moja klasa i wychowawca.
Nadszedł trzeci etap. Wyłoniono dziesięciu najlepszych,
którzy przeszli do części ustnej. Wyczytali mnie jako pierwszą. Myślałam,
że zemdleję, podeszłam jednak do mikrofonu przed komisją i wylosowałam
zestaw pytań. Miałam duszę na ramieniu, nogi jak z waty, ale czułam,
że Ktoś przy mnie stał i mimo że odpowiedziałam na jedno z trzech
pytań, byłam spokojna.
Szybko podliczone punkty z trzech etapów przyniosły rozstrzygnięcie
konkursu. Pan Suski - nauczyciel języka polskiego wyczytał od końca
zwycięzców. Gdy doszedł do drugiego miejsca - nie usłyszałam swojego
nazwiska. I stało się - pierwsze należało do mnie. Ze szczęścia zaczęłam
płakać.
Cztery miesiące później ruszyła nasza pielgrzymka szlakiem
włoskich sanktuariów. To, czego doświadczyłam, nie da się opowiedzieć.
Moją historię polecam osobom, które utraciły sens życia,
relację z Bogiem, zaufanie, "kurs" na zbawienie. Każdy przecież doskonale
wie, że nie ma łatwej wiary. Czasami jest ona za mała, żeby "przenosić
góry". A jednak to wiara daje siłę i motywację do działania, wprowadza
wiele kolorów i piękna do naszego życia. Uwierzcie, sama się o tym
przekonałam.
Pomóż w rozwoju naszego portalu