Reklama
Dwóch było głównych bandytów walczących o przewodzenie bolszewickiemu gangowi: Gruzin Josif Wissarionowicz zwany Stalinem i Żyd Lew Bronstein, który do krwawej historii przeszedł jako Lew Trocki. Walczyli o władzę i ręce mieli po łokcie unurzane we krwi. Ostatecznie skuteczniejszy okazał się sprytny Gruzin i najpierw wyrzucił Trockiego z partii, a potem sprawił, że drugi zbój i watażka musiał salwować się ucieczką ze ZSRR. Tułał się nieco, zakaził swoją obecnością kilka krajów, aż osiadł w silnie strzeżonej rezydencji w Meksyku. Tu ślepo mu oddani towarzysze stworzyli silne pierścienie ochrony i wydawało się, że Trocki będzie siał swoje mętne pomarksistowskie popłuczyny jeszcze przez długie lata. Co prawda obawiał się zamachu na swoje życie i z tego powodu cierpiał na hipochondrię i podwyższone ciśnienie, żył jednak i mógł głosić swoje przywidzenia „rewolucji permanentnej”. A Stalin dobrze wiedział, że jeśli pozwoli swemu żydowskiemu wrogowi żyć dłużej, to w końcu siepacze Trockiego mogą jego pozbawić czerwonego – bolszewickiego tronu cara – satrapy. Jak to zwykle bywa w łonie każdej organizacji, gdzieś w jej trzewiach zalęga się zdrada. Tak było i tym razem – w otoczeniu Trockiego powoli zdobywał sobie zaufanie człowiek, który nie był tym, za kogo się podawał. Kochankiem jednej z najbliższych współpracownic Trockiego został niejaki Frank Jackson. On też swobodnie bywał w warowni Trockiego i nierzadko wiódł z nim długie pogawędki o istocie komunizmu. Pewnego dnia, gdy po raz kolejny wzmocniono pierścienie ochrony willi czerwonego dysydenta, w drzwiach stanął Jackson. Sam Trocki zaprowadził go do swojego gabinetu i zaczął czytać swój nowy ideologiczny tekst. Jackson, niewiele zwlekając, wyjął zza pazuchy pazur do kruszenia lodu i z całej siły uderzył nim Trockiego w głowę. Czekan wbił się w czaszkę prawie na 7 cm. Był rok 1940. Czerwony bandzior nie zginął jednak od razu, zmarł w szpitalu dopiero po kilkudziesięciu godzinach. Wtedy się okazało, że rzekomy Frank Jackson w istocie jest tajnym agentem Stalina o nazwisku Ramón Mercader i od kilku lat jego jedynym zadaniem było zabicie Trockiego. Czy jednak mu się to w zupełności udało?
Do tej kwestii powrócę za moment. Jestem bowiem właśnie w Meksyku i zbieram w nim materiały do swojej najnowszej powieści, w której Bronstein odegra swoją parszywą rolę. To jednak nie jest Meksyk z moich wyobrażeń, to prężnie rozwijający się kraj, szumi w nim rozwój, o którym Europa chciałaby jeszcze usłyszeć. To nic, że na przydrożnych stacjach widuję figurki słynnego Jesúsa Malverde siedzącego z bronią na tronie wypchanym dolarami. To znak, że biznes jest pod opieką grupy Culiacan, bardziej znanej jako kartel Sinaloa. Meksyk ma wiele innych tajemnic niedostępnych dla przybysza z Polski. Jechałem przez stan Chiapas i spotykałem grupy Indian otwarcie sympatyzujących z rewolucyjnym ruchem zapaterystów. Ten olbrzymi kraj ma wiele problemów, ale idzie mocno do przodu, rozwija się... jak prawie cały świat, z wyjątkiem Europy.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
I tu wracam do początku mojej opowieści. Mercader nie zabił ostatecznie bolszewickiego diabła Trockiego. Jego gnilne bakterie przeżyły w Stanach Zjednoczonych (większość dzisiejszych neokonów to przecież niedawni trockiści). Przed epidemią trockizmu nie ustrzegła się również nasza Europa. Cała góra Unii Europejskiej wyposażona jest w narzędzia ideologiczne i poznawcze wyprątkowane przez Lwa Trockiego. Ta szatańska kukła ostatecznie okazała się bardziej niebezpieczna dla świata niż jej zabójca Stalin. Tamten bowiem odszedł w swoje rewiry piekła, a „myśl Trockiego”, idea „permanentnej rewolucji” i siłowego zmieniania ludzkiej mentalności pod dyktando tępych ideologów przetrwały i w UE święcą swoje tryumfy. Jackson – Mercader nie do końca rozpłatał głowę Trockiego i nie udało mu się wbić w jego serce osinowego kołka. Zbrodnicze myśli Trockiego przetrwały i teraz powodują, że kraje europejskie pogrążają się w ideologicznej chorobie, która sprawia, iż nawet we współczesnym Meksyku – rządzonym przez postać spod ciemnej gwiazdy, niejaką Claudię Sheinbaum Pardo – widać więcej dynamiki i gospodarczej siły niż nad Renem, Loarą czy Wisłą. Ot, – trzeba daleko odjechać, aby dojrzeć najprostsze sprawy u siebie.
A poza tym kilka godzin temu widziałem wybuch największego meksykańskiego wulkanu – ale o tym opowiem następnym razem.