Gdyby władze Rzeczypospolitej uznały, że jest wojna albo że w najbliższych godzinach nasz kraj zostanie zaatakowany, to w profesjonalnym scenariuszu zarówno wojsko, wszystkie służby, organy państwa, jak i ludność powinny szybko przejść w tryb wojenny. Wówczas z inicjatywy rządu prezydent podpisuje stan wojenny, a gdy wszystkie kanały telewizyjne i radiowe transmitują orędzie głowy państwa, służby zamykają granice, główne szlaki komunikacyjne, wstrzymują ruch lotniczy. Zamykane są mosty, reguluje się ruch samochodów, a po Polsce można się poruszać jedynie z przepustkami.
Około 3,5 mln Polaków od razu otrzyma wtedy przydział mobilizacyjny, a przedsiębiorstwa dystrybuujące np. paliwa i żywność zostaną zmilitaryzowane. Benzyna na stacjach będzie tylko dla wojska i służb. Wszystkie główne drogi i linie kolejowe zostaną wyłączone z ruchu cywilnego, ocenzurowane media będą podawać jedynie oficjalne komunikaty, przestaną działać mobilny internet i nawigacja GPS, a z miast i wsi zostaną zdjęte tablice z nazwami miejscowości i ulic. Chodzi o to, by zablokować i maksymalnie utrudnić ruch obcego wojska albo działalność dywersyjną wroga.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Masowa obrona
Reklama
Schematy obrony cywilnej (OB) ze Szwecji i z Finlandii wskazują, że kilka pierwszych dni wojny obywatele muszą przetrwać na własną rękę w swoich miejscach zamieszkania, nawet bez prądu, wody, łączności i ogrzewania. – Ten stan nie będzie trwał długo, bo po kilku, kilkunastu dniach sytuacja zacznie się stabilizować, a ludzie nauczą się żyć w nowej rzeczywistości – mówi Marek Budzisz, współtwórca programu szkoleniowo-edukacyjnego obrony cywilnej Civil Defense.
Polacy nie są przygotowani do tego, aby przetrwać taki trudny czas. Przez 3 lata pełnoskalowej wojny na Ukrainie nie było szkoleń, kampanii społecznych, materiałów edukacyjnych, nie ma nawet funkcjonariuszy, którzy mieliby się tym zajmować. Uczniowie szkół ponadpodstawowych w programie mają okrojoną wersję obrony cywilnej. Absolwenci powinni więc teoretycznie wiedzieć, jak rozszyfrować sygnały syren alarmowych, jednak szerszego szkolenia obrony cywilnej i przysposobienia obronnego brakuje. Choć 1 stycznia 2025 r. weszła w życie Ustawa o ochronie ludności i obronie cywilnej, to przed całym społeczeństwem i instytucjami państwa jeszcze długa droga, by ten mechanizm zaczął działać. Filarem OB nie mogą być mężczyźni z przydziałem wojskowym, bo oni pójdą walczyć, a na miejscu zostaną głównie dzieci, kobiety i seniorzy. A przecież urzędnicy i strażacy wszystkiego nie załatwią.
Reklama
Na rozwijanie i utrzymywanie struktur OB mamy przeznaczyć od 8 do 10 mld zł. Obok przeprowadzania szkoleń i podnoszenia świadomości społecznej mają być zbudowane zasoby i struktury ochrony ludności i obrony cywilnej na szczeblach administracyjnych, takich jak gmina, powiat, województwo i cały kraj. Powstanie korpus ochrony ludności, który będzie odpowiadać za ochronę ludności w czasie pokoju i za konkretne działania OB w czasie wojny. Do korpusu będzie można przystąpić dobrowolnie, ale niektórzy będą znajdować się w nim obowiązkowo, np. pracownicy przedsiębiorstw odpowiadających za oczyszczanie miasta, elektrowni czy wodociągów. Trzonem ma być Państwowa Straż Pożarna, emeryci innych służb mundurowych, a nawet członkowie Polskiego Związku Łowieckiego. – Ustawa o OB jest pierwszym krokiem, który należało zrobić. Polacy muszą sobie uświadomić, że to zadanie dla każdego z nas. To musi być ruch masowy – twierdzi Budzisz.
33 gr na Polaka
Szwedzi szacują, że z OB powinna być przeszkolona co szósta osoba – w warunkach polskich oznacza to, iż powinniśmy mieć ok. 6 mln przeszkolonych i wyposażonych ludzi. W PRL mieliśmy ok. 6 mln ludzi przeszkolonych, ale dziś to jedynie ok. 50 tys. osób. – Do 2002 r. obrona cywilna funkcjonowała dosyć dobrze, bo większość zakładów pracy oraz każda gmina i miasto opracowywały dokumenty planistyczne z tego zakresu. Niestety, później te kompetencje zaczęto przekazywać straży pożarnej. Choć dziś mamy najlepszą straż pożarną na świecie, to jednak struktura OB nigdy tam nie powstała. Straciliśmy więc 20 lat, które mogły być przeznaczone na szkolenia, budowanie struktur i zasobów. Doświadczenia wojny na Ukrainie pokazują, że strażacy mają pełne ręce pracy związanej z gaszeniem pożarów i poszukiwaniem ludzi w gruzowiskach – uważa płk dr Franciszek Krynojewski, ekspert ds. obrony cywilnej i zarządzania kryzysowego oraz autor podręcznika do obrony cywilnej.
Reklama
Podobnie jak w innych dziedzinach bezpieczeństwa państwa zaszkodziły nam mentalność „końca historii”, koniec zimnej wojny i przystąpienie do Sojuszu Północnoatlantyckiego. Społeczeństwo i elity polityczne przez ponad dwie dekady żyły w przekonaniu, że skrót NATO jest magicznym zaklęciem. Zrezygnowano z OB, zmieniono prawo budowlane tak, by nie trzeba było budować schronów, zamknięto wiele zakładów przemysłu zbrojeniowego, a także w 2008 r. zrezygnowano ze szkolenia rezerw w ramach zasadniczej służby wojskowej. Transformacja Wojska Polskiego polegała głównie na redukcji wojska i jego rozbrojeniu. Jedyne kraje europejskie, które dbały o szkolenia wojskowe, zasoby uzbrojenia, schrony i militarne umocnienie oraz obronę cywilną to państwa neutralne lub te, które wstąpiły do NATO po 2022 r. Dlatego też przykładem dla Polski mogą być Finlandia, Szwecja czy neutralna Szwajcaria. – Skutek jest taki, że według ostatnich wyliczeń Polska przeznaczała na obywatela 33 gr w ramach obrony cywilnej, a w Szwajcarii jest to ponad 1,2 tys. zł – powiedział dr Krynojewski w trakcie debaty zorganizowanej przez obywatelski projekt Demos 2.0.
Brak sprzętu i amunicji
Od agresji Rosji na Ukrainę upłynęło 11 lat, a pełnoskalowa wojna nieopodal polskiej granicy toczy się już 3 lata. Według wywiadu fińskiego i duńskiego, za 4-5 lat Rosja będzie gotowa do wojny z NATO, a z polskiego Sejmu nadal nie wyszła prezydencka ustawa kompetencyjna na wypadek wojny, której celem jest poprawa decyzyjności najważniejszych organów państwa. Kadry sił zbrojnych rozrastają się wolniej, niż pierwotnie zakładano, bo Wojsko Polskie liczy obecnie 205 tys. żołnierzy.
Nasz kraj zamówił duże ilości uzbrojenia głównie w USA i Korei Południowej, które powoli docierają nad Wisłę. Do końca roku mamy mieć 180 koreańskich czołgów K2, ale o wiele słabiej przebiegają rozmowy i przygotowania do produkcji spolonizowanych 820 czołgów K2PL. Zeszłoroczne rozmowy zakończyły się fiaskiem, a w uspokajającym komunikacie MON nie padł nawet termin dalszych rozmów. Czołgi, które miały być filarem wojsk pancernych, nie wiadomo gdzie, kiedy i czy w ogóle zostaną wyprodukowane.
Niewydolność polskiej zbrojeniówki w procesie produkcji czołgów to niejedyny problem. Podobnie wygląda sytuacja z amunicją np. do artylerii. Roczna produkcja całej polskiej produkcji wystarczy bowiem zaledwie na kilka dni strzelania w takiej wojnie, jaka toczy się na Ukrainie. Okazuje się, że przez 3 lata nie uporaliśmy się z problemem braku amunicji. Inwestycje, które miały zapewnić zaopatrzenie naszej armii i wesprzeć Kijów, nie zostały ukończone, bo wciąż nie udało się uruchomić produkcji prochu w Pionkach. Niewiele lepiej jest w całej Europie. – Obecnie produkcja amunicji tego typu w państwach członkowskich UE nie przekracza 600 tys. sztuk rocznie, podczas gdy w Rosji jest to 4-5 mln sztuk, czyli trzykrotnie więcej niż łącznie w Europie i Stanach Zjednoczonych – wskazuje Mateusz Kacperski, ekspert Fundacji im. Kazimierza Pułaskiego.
Zbrojenia, liczna armia z dobrze wyszkolonymi rezerwami i OB nie służą jedynie do tego, by walczyć na wojnie. Ten system naczyń połączonych buduje bezpieczeństwo całego państwa, czyli jego siły militarnej, odporność instytucjonalną i społeczną. Rosja musi wiedzieć, że atak na Polskę będzie nieopłacalny albo zbyt kosztowny. – Elementem systemu odstraszania i odporności całego państwa jest także obrona cywilna, której z dnia na dzień nie da się zbudować – podsumowuje Marek Budzisz.