Mariusz Rzymek: Co o Polakach wiedzą Gwatemalczycy?
Aleksandra Grzbiela: Pierwszą osobą, którą kojarzą, jest św. Jan Paweł II. Bezgranicznie są mu wdzięczni za pielgrzymkę w trakcie wojny domowej. To było wydarzenie bez precedensu. Łącznie odwiedził ich kraj trzykrotnie. Teraz z Polską kojarzy im się Robert Lewandowski.
Jednym słowem futbol jest ich drugą religią?
Jest w tym dużo prawdy. Tutaj kultura przesiąknięta jest Hiszpanią. Piłkarsko kibicuje się Realowi Madryt albo Barcelonie. W tym temacie jest pół na pół. Społeczeństwo zafiksowane jest na punkcie futbolu. Żeby zagrać mecz, nikogo nie zraża temperatura grubo przekraczająca 30 stopni. Szaleństwo polega na tym, że nierzadko dzieje się to na plaży, gdzie stopy niebotycznie parzy rozgrzany przez słońce piasek. Ciężko powiedzieć, czemu ta pasja nie przekłada się na dobre wyniki reprezentacji. W tym temacie jesteśmy zresztą do nich bardzo podobni.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Gwatemalska kawa jest jedną z najlepszych na świecie. Jesteś nią zachwycona?
W stolicy kraju mamy zakonną szkołę, internat i dom seniora, wokół których rośnie plantacja kawy. W styczniu rozpoczynają się tam zbiory. Ziarno jest ukryte w bardzo delikatnym miąższu, który jest niezwykle słodki, ale i niezdatny w dużej ilości do spożycia. Jeśli się go zje w nadmiarze, to człowiek staje się mocno nadpobudliwy. To tak jakby wypił kilka filiżanek kawy naraz. Co ciekawe, mimo iż Gwatemala jest wiodącym eksporterem kawy, wielu jej mieszkańców na nią nie stać. Zamiast niej częstują gości czymś, co nazwalibyśmy imitacją kawy zbożowej.
Czym zajmujesz się w Gwatemali?
W stolicy opiekuję się sierotami, które uczą się w prowadzonej przez siostry oblatki szkole i mieszkają w internacie. Szkoła jest płatna, więc z czesnego bogatszych dzieci można sfinansować naukę tym biednym. Na 30 dziewczynek w klasie 10 to nasze podopieczne. Ich sytuacja jest złożona. Zdarza się, że któraś z nich ma biologiczną matkę, ale ta, aby się utrzymać, jest całodobową niańką u zamożnych ludzi i na swoje dziecko nie ma czasu. Oprócz stolicy pomagam również w parafii w San Cristobal. Zanoszę chorym Eucharystię, odwiedzam więźniów. Udało mi się też zainicjować opiekę nad dziećmi niepełnosprawnymi intelektualnie i umysłowo, które na zajęcia rodzice przynosili na własnych plecach. Tu zaowocowało doświadczenie, jakie wyniosłam z parafii Chrystusa Króla na Leszczynach, gdzie oazowicze opiekują się „Muminkami”. W San Cristobal jest jeden kapłan, który pod swą kuratelą ma jeszcze 40 wiosek. To sprawia, że miejscowa wspólnota jest z sobą bardzo zżyta, bo parafia, aby funkcjonować potrzebuje dużego wkładu świeckich. I tak się dzieje.
Reklama
Ile procent Twoich podopiecznych z bursy „wychodzi na ludzi”. Idzie dalej na studia, rozpoczyna pracę zawodową?
Jeśli kończą szkołę, to od razu mają pracę. Mamy taką renomę, że pracodawcy zabiegają o nasze wychowanki. Najczęściej otrzymują zatrudnienie w bankach lub jako dwujęzyczne sekretarki. Z tego, co widzę, to największy kryzys dziewczyny mają w wieku 13, 14 lat. Życie w internacie zaczyna im doskwierać i zwijają manatki. Tu nie bez znaczenia jest latynoski temperament.
Jak wygląda sytuacja finansowa przeciętnego Gwatemalczyka?
Bogactwo tego kraju jest w rękach niewielkiej grupy ludzi. Reszta ciężko pracuje. Indianin na plantacji za harówkę od zmierzchu do świtu otrzymuje 50 zł dziennie. Na ich realia to konkretna pensja. Gwatemala jest krajem wiecznej wiosny, więc praca na plantacji jest na okrągło. Taki robotnik ma na co wydawać pieniądze, bo średnio ma 10 dzieci. Programów socjalnych nie ma, podobnie jak emerytury. W uprzywilejowanej sytuacji są jedynie pracownicy administracji publicznej, którzy ją dostają.
Bieda, biedą, ale telefony komórkowe pewnie mają?
Na kawę może pieniędzy nie być, ale na telefon już tak. To znak czasów.
Jak wygląda tam ruch uliczny?
Prawa jazdy nikt nie potrzebuje. Któregoś dnia podjeżdża pod naszą misję samochód, ale bez kierowcy. To znaczy kierowca był, ale nie za bardzo było go widać. Za kierownicą siedział chłopak, który miał jakieś 10 lat. Po prostu odstawił nam auto z warsztatu samochodowego, które daliśmy do naprawy. Po ulicach najczęściej jeżdżą stare samochody sprowadzane z USA. Wgnieceniami nikt się nie przejmuje. Właściciele nowych aut dobrze je ubezpieczają, bo wiedzą, że od biedoty nie wyegzekwują żadnych pieniędzy za stłuczkę.
Reklama
Jacy na co dzień są ludzie, z którymi pracujesz?
Niezmiernie serdeczni, otwarci. Idąc ulicą, pozdrawiają cię i szukają kontaktów do rozmów. To jest coś, co społeczeństwa zachodnioeuropejskie zatraciły. Dzień w ich wydaniu jest bardzo konkretny, bo martwią się tym, co będą jedli. A nie jest to nic wykwintnego: fasola, kukurydza, platany, czyli duże banany, które nie je się na surowo, ale smaży. Mięso praktycznie nie pojawia się w menu. Jednocześnie jest tam niebezpiecznie. Każdy sklep ma swojego ochroniarza, a w biały dzień zdarzają się wymuszenia w autobusach.
Czy byłaś świadkiem takiego napadu?
Tak, ale nigdy nie brano ode mnie pieniędzy. Identycznie jest z siostrami zakonnymi. Bóg nas chroni i być może jakaś szeptana informacja, że pomagamy najbiedniejszym.
Jak przyjął się w Gwatemali kult Bożego Miłosierdzia?
Niekiedy myślę sobie: „Faustyna, coś ty narobiła”. Nie tylko kościoły, ale i domy prywatne pełne są obrazów Jezusa Miłosiernego. I on nie jest do dekoracji. O godz. 15.00 gromadzą się przy nim całe rodziny, nieraz przychodzą sąsiedzi i wspólnie odmawiają Koronkę do Bożego Miłosierdzia. W domach biedoty, zrobionych z byle czego i nakrytych blachą falistą, jest jak w piekarniku. A oni nie odpuszczają tej modlitwy. Takim widokiem można się budować. Z ich ust dzień w dzień płynie prośba o miłosierdzie nad światem i pewnie dlatego ten świat jeszcze się jakoś trzyma. Gdy wracam z Polski do Gwatemali, zawsze mam z sobą obraz Jezusa Miłosiernego przywieziony z Łagiewnik. Zawsze jest na niego zapotrzebowanie.
Znalazłaś się w zupełnie obcym dla siebie środowisku. Jak udało ci się przełamać przysłowiowe lody przy pierwszych kontaktach?
Kapitalną rzeczą jest bariera językowa. Wtedy się bardziej milczy i słucha. Dobiera słowa i trzy razy się zastanowi zanim je wypowie. Unika się w ten sposób naprawiania innych i dostosowywania do własnego widzimisię. To sprawiło, że bardzo szybko mnie zaakceptowali, bo nie weszłam w buty pani nauczycielki, która poucza. Teraz mam z górki.
Absurdy biurokracji?
Jest ich wiele. W urzędzie migracyjnym wymagali ode mnie dokumentu potwierdzającego ważność paszportu. Moje zapewnienia, że w Polsce nie ma czegoś takiego, nic nie dały. Dopiero pismo polskiej ambasadorki z Panamy (w Gwatemali nasz kraj nie ma konsulatu) wyczyściło sprawę. Niemniej przez 4 lata płaciłem kary za brak takiego potwierdzenia. Dwa dolary dziennie. Żeby zminimalizować straty, przekraczałam granicę Meksyku i po kilku minutach wracałam. W ten sposób znów byłam na wizie turystycznej. Innym razem urząd migracyjny zażyczył sobie, że mam potwierdzić autentyczność dokumentu wystawionego dla misjonarzy przez polski MSZ.