Proboszcz jedzie na urlop. Tu powinny się znaleźć trzy ogromne wykrzykniki, a ponadto jakieś podkreślenia na czerwono czy jeszcze co innego. Dlaczego? Bo batalia o to trwała 3 miesiące, a i tak do ostatniej chwili wszystko wisiało na włosku. Dopiero gdy gospodyni użyła ostatecznego argumentu, że wyjedzie natychmiast i tyle ją będzie widział, proboszcz ogłosił kapitulację. Potem, gdy tylko próbował wznawiać negocjacje, podnosiła palec wskazujący i słowa od razu więdły na ustach adwersarza. Zaczęło się od doktora. Przy jakiejś towarzyskiej wizycie namówił go do zmierzenia ciśnienia i się zaczęło.
– Po com mu pozwolił na te głupie harce? Guzik od rękawa koszuli tylko mi odleciał i jeszcze tyle kłopotów.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Utyskiwał potem często i nie mógł sobie darować tej chwili słabości. Walczył jak lew, przywoływał tysiące argumentów i używał wielu forteli. Kiedy to nie skutkowało, chciał rozmyć sprawę w czasie.
– Kiedyś to na pewno, sam rozumiem, ale nie teraz akurat. Co to tam takie? Sam się zgłoszę, jeszcze się zdziwicie.
Trafiał na nieprzejednane postawy wszystkich, a było ich sporo, za namową gospodyni coraz więcej.
– Zmówiły się przeciwko człowiekowi – narzekał. – A i ty, moja podpora, tak myślałem, też? Całkiem, widzę, cię przekabaciły. To już w nikim oparcia. Nawet ten zdrajca, kościelny, teraz z nimi trzyma. Na co mi przyszło.
Reklama
Kiedy sprawa stanęła na ostrzu noża i decyzja została podjęta, a właściwie wymuszona, poszło znowu o to, jak długo.
– Kto to widział miesiąc cały poza parafią? Poszalały wszystkie. Jakby to tydzień, dajmy na to, nie wystarczył. W zupełności. Ja się szybko regeneruję.
Później sprawa miejsca. Znowu.
– Gdzie ja się będę taki szmat drogi poniewierał? Co to tam cudowny cadyk jest czy co? Do Władka bym pojechał, ogród ma i staw, to nie. Sanatorium wymyślili. To ten doktor tak jej w głowie namieszał, a taki się wydawał miły towarzysko.
Krótko mówiąc, stanęło na tym, że do Nałęczowa na miesiąc. Wszystko ma podane na tacy. Zawiozą, przywiozą, załatwione wszelkie sprawy lokalowe i żywieniowe, nawet doktor, specjalista jakiś tam, powiadomiony. A mimo to u proboszcza nieszczęście pełne i poczucie klęski. Chodzi, marudzi, wymyśla, kotce się skarży najbardziej. Absolutnie nie chce uczestniczyć w pakowaniu, skupia się na nas, współpracownikach. Instrukcjom i dobrym radom nie ma końca.
– Co to, proboszcz na koniec świata jedzie i na lata? – Kościelny już nie wytrzymuje.
– Nie bądź taki mądry. Doglądaj tu wszystkiego. Kościoła pilnuj, ale i obejścia. Żebyś mi krowom nie dawał mokrej trawy czasem i całych kartofli.
– To ja krów nie mam? Dziecko jestem, na gospodarce się nie znam?
– Dobra, dobra. Ty z prędkości potrafisz czasami takiego baboka usadzić. Nie daruję, jak mi bydełko zmarnieje.
Reklama
I tak to trwało. Do mnie zaś nieustannie: – Jak przyjdą z pogrzebem, a jak ze ślubem. Kancelarii pilnuj, na bieżąco księgi prowadź, żeby mi potem zaległości nie było. Chrzestni i świadkowie mają od razu podpisać akta, bo potem szukaj wiatru w polu. Dopilnuj ogłoszeń, ja ci tu popiszę na każdą niedzielę, ale zawsze coś się zdarzy, to dopiszesz.
Przypominało mu się o różnych porach dnia i wieczora: – Zapisuj sobie, bo potem zapomnisz. Widzisz, o ilu rzeczach proboszcz musi pamiętać? Do dachu przyjdą, płot trzeba by malować, jak pogoda będzie. Kościelnego pilnuj, bo wiesz, jaki szałaput. Jak krowy by ryczały, napój i zadaj im do żłobu. Na łące przepalikuj, bo on pojedzie w pole i tyle. Boże, po co mi to było? W taką porę. Zajrzyj do kalendarza, tam gdzieś spowiedź będzie i odpust w dekanacie.
I tak by to pewnie jeszcze trwało, ale dzięki Bogu nadszedł dzień wyjazdu i mogliśmy odetchnąć. Proboszcz wystrojony, wyczesany i pachnący, a przy tym wszystkim przygnębiony, rzuca jeszcze ostatnie polecenia i przestrogi. Już drzwi samochodu się zamknęły, ale gramoli się znowu i sapiąc, wysiada. Różańca zapomniał przełożyć z sutanny.
– Przecież spakowałam dwa w walizce.
– A tam. Ten jest najważniejszy, ja się z nim nie rozstaję.
Biegnie truchtem do plebanii, po chwili wraca i zahacza kieszenią marynarki o klamkę. Szarpnął tak mocno, aż zatrzeszczało.
– Matko święta, kieszeń pewnie oberwał. Całkiem nowa marynarka. Specjalnie chyba tak robi – złości się gospodyni. On zaś, zaskoczony, ogląda naderwaną kieszeń.
– Co to takie głupie stroje. W sutannie by się tak nie stało. Wprawy nie mam – dodaje usprawiedliwiająco. – Co teraz? To chyba niedobry znak?... Patrzy z nadzieją, ale gospodyni nieustępliwa.
Reklama
– Siadaj wreszcie i jedźcie, bo nie wytrzymam. Nic się nie stało, jak wrócisz, to ci podszyję. No już. Z Bogiem.
Trudno nam w to uwierzyć, ale pojechał. Popatrujemy niepewni przez jakiś czas, czy czasami nie zawróci. Samochód z zesłańcem zniknął za zakrętem.
Reklama
Nie minęły 2 dni, a ja już żałuję jego nieobecności. Tak miało być wspaniale, a tu kłopot za kłopotem. Najpierw z pogrzebem. Byli rano. Tu panuje dziwny zwyczaj, przychodzi ich kilkoro z rodziny, ale i doradcy, i mówią najczęściej: „Przyszlimy godzić pogrzeb”. Na początku mnie to szokowało, teraz już przywykłem. Poszło sprawnie. Ku mojemu zdziwieniu po południu są z powrotem, już nie tak liczni, ale paru. Widać od progu poirytowani, rozzłoszczeni i bardzo głośni. Nic nie mogę zrozumieć, mimo najszczerszych chęci, bo mówią wszyscy naraz, i to bardzo gestykulując. Można się wystraszyć. Bić mnie chcą czy co? Chwała Bogu pamiętam radę proboszcza: „Jak ci przyjdą z awanturą, to najpierw poproś, żeby usiedli, część złego powietrza z nich odejdzie”. Robię więc dokładnie tak samo. Idzie z oporami, ale jednak siedli, rzeczywiście działa, spokojniejsi. „Potem poproś, żeby mówił jeden, i to nie ten najgłośniejszy, ale ten najspokojniejszy, starszy, ty wyznacz. Chwilę harmidru to trwa, ale się godzą”. Poszło o grób. Co chwilę te młodsze się wyrywają, dopowiadają, ale to już ten starszy sam ich ucisza. Poszli z kościelnym i jednocześnie grabarzem ustalić grób. Blisko ich rodzinnego grobu jest jedno miejsce i chcieli tam. Mowy nie ma, nie wykopie. Pokazuje im, gdzie będzie. Im to absolutnie nie odpowiada, bo sąsiedztwo nie do zaakceptowania. Nie rozeznaję się w ich animozjach i sporach dziedziczonych przez pokolenia. Tam nie, bo dziadek tego, co tam leży, z ich dziadkiem sądzili się przed wojną o coś tam, już nie pamiętam. Kościelnego nic to nie obchodzi. Nie wykopie i już, a jak sami wlezą mu przez mur i wykopią, to pogrzebu nie będzie, tak im powiedział. Przyszli więc, choć proboszcza nie ma, ale jest zastępca i trzeba sprawiedliwości.
– I co dobrodziej na to?
Mówię, choć pewnie mocno wystraszonym głosem, że pogrzeb się odbędzie na pewno.
– A co do grobu?
Mniej pewnym głosem próbuję ich udobruchać.
– Jeżeli tam macie wolne miejsce, to nie widzę powodu, chyba że jest jakaś przyczyna, o której nie wiem. Porozmawiam dzisiaj z kościelnym i was powiadomię, obiecuję.
– On musiał dać słowo tamtym.
Tu pada nazwisko, nic mi niemówiące. Dopytuję. Okazuje się, że to ta rodzina, która ma pomnik obok tego pustego miejsca.
– Ten wysoki, najbogatszy na całym cmentarzu, im musiał dać słowo albo go przekupili.
– Wszystkiego się dowiem i ustalę, a potem was powiadomię. Będzie dobrze. Na pewno znajdzie się rozwiązanie.
Z ociąganiem, ale jednak wychodzą. Ja zaś zostaję z dylematem. Wiem, że sam kościelnego nie przekonam. Próbuję się naradzić z organistą, co dwie głowy i tak dalej, idę do jego domu. Wyjechał do siana na drugą wieś. Teściowa organisty, o której wiem od niego, że dobra kobieta, ale wścibska, oferuje własną pomoc.
– A o co się rozchodzi? My tu wszystko wiemy o każdym. Zięć przyżeniony, to co on tam wiedzieć może. Nie o pogrzeb czasami idzie?
Jak potrafię, najuprzejmiej próbuję się wymigać od tej pomocy, zasłaniając się sprawami służbowymi.
– Jak nie chce powiedzieć, to nie. Nie ma go i tyle. Z Bogiem.
Reklama
Poczuła się chyba dotknięta, trudno. Wieczorem batalia z kościelnym. Nikt mu na cmentarzu rządzić nie będzie. Nie wykopie i tyle. Przyparty do muru zasłania się ciasnotą.
– Poza tym tam jest górka i piach. Obsuwa się. Wykopię im i co, naruszy się ten pomnik obok. Kto będzie płacił? Co to za porządek? Każdy by chciał po swojemu. Niedoczekanie. Na podwórku niech sobie rządzi, a nie tu. Za koleją ma być i tyle.
Perswaduję, proszę, apeluję do sumienia, zaklinam. Nic, jak grochem o ścianę. Jestem bezradny i bliski załamania. Co ja powiem tym ludziom? Anioł Stróż mi chyba podpowiada rozwiązanie. Jadę rowerem do sołtysa, prywatnie teścia pana kościelnego. To człowiek rozważny i z autorytetem, może on coś wymyśli i pomoże. Znajduję go na łąkach za domem.
– Co to za bieda księdza przygnała aż tu?
Opowiadam dosyć emocjonalnie. Słucha, kiwa głową. Ma rozeznanie.
– Tam to się rzeczywiście nie da. Trzeba podpierać, szalować, a i tak nie wiadomo. Mój zięć to jest raptus, a tu wymagane jest trochę dyplomacji. Niech się ksiądz nie martwi.
– Ale ja im obiecałem odpowiedź dzisiaj.
– No trudno, skoro tak, to ja pojadę do nich, wezmę ich na cmentarz i wybierzemy takie miejsce, które ich zadowoli.
– Ale zięć powiedział, że gdzie indziej nie wykopie.
Sołtys uśmiechnął się tajemniczo, uniósł czapkę, podrapał się po głowie, znowu ją nasadził i mówi: – A założy się ksiądz ze mną?
Jeszcze nie opadły emocje związane z pogrzebem, a tu już następna bieda i kłopot. Przyjechali do dachu.
Reklama
– Ustalone było wprawdzie inaczej, ale się sprawy pokomplikowały, musimy z kwaterą i z wyżywieniem – mówią. Nie najeżdżą, 150 km w jedną stronę. Musowo na miejscu.
Nic mi o tym nie wiadomo. Gospodyni tylko prychnęła. Panny Skotnickie, że pokój się znajdzie, ale czterech chłopów wyżywić – nie dadzą rady. Kościelny, jeszcze odąsany o pogrzeb, nawet nie chce słuchać. Chodzę od domu do domu, skutek marny. Organista podpowiada – zelatorki. I to jest to. Wprawdzie codziennie jedzą gdzie indziej, ale im to nie przeszkadza.
W któryś kolejny dzień wracam po porannej Mszy, a kotka na murku. Nie było jej, odkąd proboszcz wyjechał. Mówię jej: – Szefa nie ma, chodź do domu, to jeszcze potrwa. Popatrzyła na mnie tak jakoś dziwnie, przysiągłbym, że ironicznie. Mówię do gospodyni: – Monia znowu na murku.
– Niech siedzi, plącze mi się pod nogami nieustannie. Stodoła pełna myszy, a tej się z domu nie chce wyjść. Niech siedzi. Jak ją jaki pies pogoni, to drogę znajdzie.
I tyle. Kto by pomyślał, że ona mądrzejsza od nas i swoje wie. Pod wieczór z otwartego okna mojej wieży słyszę czuły szczebiot.
– Czekałaś na mnie? Kochana, ty jedna się pewnie cieszysz z mojego powrotu.
Nie wierzę własnym uszom, wychylam się z okna. Proboszcz we własnej osobie, walizka obok, a on kuca i wita się ze swoją ulubienicą. Czułościom nie ma końca. Miałem zawołać z okna, ale lecę po schodach do gospodyni.
Reklama
– Nabiera mnie ksiądz? Bujać to my, ale nie nas – odpowiada i wraca do swoich melodii. Zanim zdążyłem, pełen oburzenia, powiedzieć cokolwiek, drzwi od podwórka się otwarły i usłyszeliśmy pogodny głos proboszcza.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. I zaraz na tym samym oddechu pewnie: – Co za bałagan w obejściu? Deski porozrzucane. Parę dni człowieka nie ma i już taki bajzel. Po co ktoś to ruszał?
– Dekarze pracują, wybierają, co im odpowiada.
– Przyjechali, chwała Bogu.
Gospodyni w stuporze. Patrzy niemrugającymi oczami i nie wierzy pewnie własnym zmysłom. Tak to trwa jakiś czas. Wydaje się, że powoli jednak odzyskuje oddech i inne utracone nagle władze. Wybucha, co było pewnie do przewidzenia.
– Tyle zachodu, załatwiania, pieniędzy, zmartwienia, a on po paru dniach z walizką z powrotem. Szlag mnie jasny chyba trafi!
– Tydzień, wczoraj minął cały tydzień. Pieniądze odzyskane, żadnych strat.
To jednak nie pomaga, zła taktyka ze strony proboszcza. Gospodyni czerwienieje na twarzy. Ramiona wyrzuca gwałtownie do góry i bierze głęboki oddech. Kotka już czmychnęła, ja też się sposobię do wyjścia. Na usprawiedliwienie mówię:
– To ja już chyba sobie pójdę.
Reklama
– Tak będzie lepiej. – Słyszę od gospodyni, która chwilowo powstrzymała eksplozję. Proboszcz patrzy na mnie z wyrzutem. Najpierw wrzaski, później łzy i zaklinania. Niesie się to po całej plebanii, a i chyba po sąsiadach. I cisza, podejrzanie długotrwała. Wreszcie głośne trzaśnięcie drzwiami od pokoju gospodyni. Pewnie wyjedzie, zostaniemy sami. A może, dobry Pan Bóg, noc prześpi i zmięknie? Proboszcz nam rano tłumaczy w zakrystii:
– Tam bym się dopiero rozchorował na dobre. Kto to widział nic nie robić cały Boży dzień? Co to takie. Łażą, plotkują, te wody piją, miny stroją, popisują się. A dajcie wy mi spokój z takim wszystkim. Ja tu mam najlepsze sanatorium. Popatrzcie, woda źródlana, powietrze czystsze niż tam, dookoła lasy sosnowe i inne, mleko swoje, jajko od własnych kur, kościół, plebania, ryby w stawie i świeże siano na łąkach. Dzisiaj masz mi skosić, choćbyś na głowie stawał. O to siano mi szło najbardziej. Po pierwszym dniu widziałem, że to nie dla mnie i nic tu po mnie. Nie było pretekstu. Już się nawet modlić zacząłem do św. Antoniego. Mówię mu: zrób coś, bo ja tu czas mitrężę i się męczę, a tam łąka nieskoszona pewnie jeszcze i pogody murowane. I wyobraźcie sobie, nie ma mocnych na Antoniego, przyjeżdża taki lichocina blady, od progu widać, że chory. Nic nie ujmując, prałat jakiś spod Płocka, a tu miejsca nie ma. Jaką on miał minę. Żal mi się chłopa zrobiło i przesłanie od Antoniego w lot chwyciłem, no i jestem, dzięki Bogu. Łąka ma być do jutra skoszona, jasne.
Jakoś chyba wszyscy poczuliśmy ulgę, że już jest wśród nas, choć mękolił od razu. Czyżby tego nam brakowało? Łapie mnie z samego rana, coś podejrzanie potulny, przymilny. Pyta, jak się czuję, czy dobrze spałem. Wietrzę jakiś podstęp.
– Sprawę mam niecierpiącą zwłoki.
– Tak – odpowiadam niepewnie.
Reklama
– Różaniec już mówiłeś?
– Nie, jeszcze, dopiero dzień się zaczął.
– Ładny dzionek, a nie chciałbyś odmówić ze mną?
– Nie rozumiem.
– A co tu jest do rozumienia? Ludzi nie ma, wszyscy na swoich łąkach. Siano trzeba przegrabić, bo poprzerasta. Raz dwa się uwiniemy. Trzecią część Różańca to już po drodze, jak będziemy wracali spod lasu, sam nie dam rady. Nie nakłaniam, pytam tylko.
– Jeszcze mi bąble nie pozasychały od grabi.
– Będziesz miał wreszcie męskie ręce. Dam ci dzisiaj te lekuchne, same prawie grabią. Pogody szkoda, deszcze ponoć idą. Jakby tak, nie daj Boże, zamokło, wiesz, ile roboty. A i na wartości traci.
Idziemy. Proboszcz w chusteczce zawiązanej na czterech rogach na głowie, ja w jego kapeluszu słomkowym. Patrzę na tę połać i wzdycham żałośnie, bo końca nie widać.
– Tylko sobie nie obrzydzaj, najtrudniej zacząć, zobaczysz, jak szybko poleci. No, zaczynaj. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Tajemnica pierwsza, Zwiastowanie. No.