Reklama

Kościół

Robiłem to, co było potrzebne

Ojciec Andrzej Fecko, werbista, wieloletni misjonarz w Angoli, opowiada o swojej pracy.

Niedziela Ogólnopolska 1/2023, str. 24-25

[ TEMATY ]

misje

Archiwum o. Andrzeja Fecko SVD

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Grzegorz Polak: Jak to się stało, że został Ojciec misjonarzem?

O. Andrzej Fecko: Franek, kolega z ulicy z mojego miasteczka, zaprosił mnie na wakacje do Pieniężna, gdzie rok wcześniej wstąpił do misyjnego zgromadzenia werbistów. Pomyślałem, że skoro nie mam gdzie pojechać na wakacje, to go odwiedzę i przy okazji zobaczę piękną Warmię, bo nigdy tam nie byłem. Jak pojechałem, tak już zostałem.

Wcześniej Ojciec nie wiedział nic o misjach?

Prawdę mówiąc, tematyka misyjna interesowała mnie od dzieciństwa. Już jako dziecko chciałem zostać misjonarzem. Czytałem czasopismo Mały misjonarz. W domu dużo się mówiło o misjach. Nawet napisałem list do pewnego misjonarza w Japonii. Kiedy poszedłem do szkoły, ta tematyka zeszła trochę na bok. Gdy zacząłem pracować, zastanawiałem się nad swoją przyszłością. Wyjazd do Pieniężna, rozmowy z Frankiem i przełożonymi zgromadzenia werbistów pomogły mi podjąć decyzję o zostaniu misjonarzem.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

Reklama

A co sprawiło, że wyjechał Ojciec do Angoli, kraju uznanego za niebezpieczny? Przecież trwała tam wojna domowa.

W zgromadzeniu, rok przed święceniami kapłańskimi, pisaliśmy petycje misyjne. Każdy z nas wypisywał trzy państwa z listy sugerowanej przez generała zgromadzenia. Akurat w tym czasie przyjechał do Polski biskup z Angoli z moim zakonnym współbratem. Gorąco apelowali o misjonarzy dla Angoli, bo wielu portugalskich misjonarzy stamtąd wyjechało, a na ich miejsce nikogo nie było.

Czy ci portugalscy misjonarze wyjechali z obawy o swoje bezpieczeństwo?

Nie tylko Portugalczycy, także osoby innych narodowości. Bali się, bo każdy biały był zagrożony, i nie miało znaczenia to, że ktoś jest misjonarzem. Został w tym czasie tylko nasz jeden współbrat, Słowak. W Luandzie był chroniony przez żołnierzy z sił rewolucyjnych. Dzięki temu przeżył.

Czy kolega werbista Polak nie ostrzegał Ojca, że tam jest niebezpiecznie?

Mówił, że jest niebezpiecznie, ale przez to ciekawie, i namawiał, żebym przyjechał. Jak się ma dwadzieścia kilka lat, to myśli się inaczej niż wtedy, gdy się jest starszym. Ja i moi koledzy patrzyliśmy na to jak na wyzwanie: brakuje tam misjonarzy, generalat zgromadzenia prosi, żebyśmy jechali, więc się zgłosiłem.

Reklama

Tam było niebezpiecznie nie tylko ze względu na wojnę, także z tego powodu, że ówczesna marksistowska władza była wrogo nastawiona wobec Kościoła.

Musieliśmy się podporządkować władzy ludowej, która została utworzona przez partię rządzącą. Były to trudne czasy. Nie mogliśmy wyjeżdżać z misji do stolicy bez pozwolenia. Stosowny dokument musiał być podpisany przez policję i urząd bezpieczeństwa. Gdy dojeżdżaliśmy na miejsca, za każdym razem musieliśmy przedstawić ten dokument policji, oni go stemplowali, abyśmy mogli wrócić. Również na zorganizowanie uroczystości z procesjami musieliśmy prosić władze o pozwolenie. Pewien urzędnik wmawiał mi, że to jest manifestacja religijna. Odpowiedziałem, że to nie jest żadna manifestacja, tylko procesja religijna.

Poza tym było niebezpiecznie ze względu na miny, szczególnie te, które partyzanci podkładali na drogach. Nawet nie wiadomo, kto to robił, bo było tam wiele sił zbrojnych: z Afryki Południowej, z Namibii itd. Wszyscy minowali, gdzie tylko chcieli. Zdarzały się też ataki na drogach. Każdy przejazd to była loteria – przejedziesz albo nie przejedziesz.

Czy Ojcu osobiście grożono śmiercią albo deportacją z Angoli?

Mam dobrego Anioła Stróża. Dwa razy byłem w dużym niebezpieczeństwie, gdy jechałem w kolumnach wojskowych (nie zawsze puszczali nas samych), które zostały prawie całkowicie spalone przez partyzantów. Innym razem było tak, że cudem uniknęliśmy zasadzki. Spłonęło kilkadziesiąt samochodów, żaden z nich nie przejechał, a nam się udało.

Przyjechałem do Angoli po ogłoszeniu niepodległości, w 1975 r. Przeżyłem na tej wojnie 22 lata. Ale później też było niebezpiecznie, bo jednak całe pokolenia wychowywane były do wojny i przemocy. Młodzi chłopcy siłą byli wcielani do służby wojskowej. Niepełnoletniość nie miała znaczenia, kierowano się tym, czy kandydat na żołnierza jest na tyle wysoki, żeby karabin mu nie szurał po ziemi.

Jak głosić orędzie Ewangelii ludziom, którzy przez tyle lat byli w taki sposób wychowywani?

Wydaje mi się, że nasza obecność w tych czasach mówiła więcej niż najlepsze kazanie.

Reklama

Kościoły protestanckie też miały w Angoli swoje misje. Dużo było misji protestanckich, ale oni wszyscy uciekli w sytuacji zagrożenia. Tylko katolicy zostali na swoich misjach.

W Angoli stworzył Ojciec wiele dzieł społecznych: szkół, szpitali, w tym Centrum Medyczne św. Łukasza, które jest de facto nowoczesną kliniką. Skąd u Ojca taka wrażliwość na ludzką biedę?

Zadecydowała o tym po prostu konieczność. Nie dokonałem niczego specjalnego, tylko robiłem to, co było potrzebne.

Na początku pracowałem ok. 300 km od Luandy, stolicy kraju. Chodziło tylko o to, aby przetrwać. Później zostałem przeniesiony bliżej Luandy – do Kifangondo, gdzie znajduje się sanktuarium św. Antoniego. Przyjeżdżało tam bardzo dużo ludzi, przede wszystkim uchodźcy z terenów, na których trwały walki. Pierwszym zadaniem, jakie sobie postawiliśmy, było stworzenie szkół. Założyliśmy je w siedmiu lub ośmiu wioskach. Szukaliśmy kogoś, kto umie czytać i pisać, żeby zaczął uczyć w pierwszej klasie. Stworzyliśmy grupę nauczycieli, którzy później dali sobie radę w tych szkółkach.

Następnym dziełem na naszej misji był ośrodek dla trędowatych, w którym pracowały polskie siostry werbistki. To one poprosiły mnie o pomoc. Pracowałem bezpośrednio z trędowatymi, opiekowałem się nimi, zmieniałem opatrunki, czyściłem im rany.

Reklama

Funkcjonowaliśmy w zrujnowanym ośrodku zdrowia, w którym przez ścianę można było widzieć, co się dzieje na zewnątrz. Jedna z sióstr zapytała, czy mógłbym zdobyć pieniądze, żebyśmy wybudowali ośrodek z prawdziwego zdarzenia. Udało się pozyskać pomoc francuskiej Caritas. Wykonałem projekt. Powstał nowy ośrodek zdrowia pw. Matki Bożej Bolesnej z miejscami przystosowanymi do opieki nad trędowatymi. Nie jest on duży, ale działa do tej pory.

Podobnie trudna sytuacja była w ośrodku, w którym siostra zakonna z Argentyny pracowała w pokoju o wymiarach 6 m na 6 m, gdzie tłoczyło się pięćdziesiąt osób. Moi portugalscy znajomi i zaprzyjaźniony lekarz z Brazylii skierowali mnie do człowieka odpowiedzialnego za projekty w firmie Texaco. W ciągu 2 tygodni dał on pierwsze pieniądze na budowę. Z doktorem i architektem z Brazylii zaczęliśmy tworzyć Centrum Medyczne św. Łukasza. Zaczęliśmy je budować w grudniu 1994 r. na znajdującym się blisko naszej misji terenie, który dostałem. 1 czerwca 1996 r. nastąpiło otwarcie centrum, które funkcjonuje do dziś.

Kiedy Kościół w Angoli stanie się samowystarczalny i przestanie potrzebować misjonarzy?

Oni już są prawie samowystarczalni. Mamy studentów angolskich, którzy studiują teologię w Lizbonie. Jest sporo powołań kapłańskich i zakonnych. Myślę, że Kościół w Angoli, pierwszym kraju Czarnej Afryki, który przyjął chrześcijaństwo, jest na dobrej drodze. Gdy przyjechałem do Luandy, było pięciu księży angolskich i ponad 100 obcokrajowców z różnych państw. Gdy wyjeżdżałem po 32 latach pracy, w nowej diecezji Caxito było trzech księży obcokrajowców i ponad dziesięciu Angolczyków.

O. Andrzej Fecko Budowniczy i do 2013 r. dyrektor Centrum Medycznego św. Łukasza w Kifangondo w Angoli. W październiku 2022 r. nagrodzony medalem „Benemerenti in Opere Evangelizationis”. Obecnie pracuje w Portugalii. Na zdjęciu: o. Andrzej podczas katechezy w jednej z angolskich wiosek.

2022-12-27 08:19

Oceń: +1 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Misjonarka z Tanzanii: Bez Boga w sercu człowiek się męczy

[ TEMATY ]

misje

Bóg

Tanzania

Archiwum s. Moniki Nowickiej

Jeśli nie ma Boga w sercu, to całe życie człowiek się męczy – podkreśla w rozmowie z KAI s. Cecylia Bachalska ze Zgromadzenia Sióstr Białych Misjonarek Afryki. Zakonnica, która od trzech lat posługuje w Tanzanii opowiada o sytuacji pandemicznej w tym kraju, o swojej parafii, naturze Afrykańczyków oraz o tym, co jest najważniejsze w życiu.

Siostra Cecylia Bachalska: Teraz jestem w Domu Zakonnym w Dar es Salaam – byłej stolicy Tanzanii. To ponad pięciomilionowe miasto położone nad Oceanem Indyjskim i tu posługuję.
CZYTAJ DALEJ

Jednak JEST. Pełne symboli pożegnanie papieża Franciszka

2025-04-26 21:43

[ TEMATY ]

Milena Kindziuk

śmierć Franciszka

Red

Wiatr przekładał karty otwartego Ewangeliarza leżącego na trumnie papieża Franciszka – podobnie zresztą jak w czasie Mszy świętej żałobnej św. Jana Pawła II (wtedy księga ostatecznie się zamknęła). Powiew wiatru – obok ognia i gołębicy – to w kulturze chrześcijańskiej symbol Ducha Świętego. Ten obraz na pewno pozostanie mi w pamięci, jako wymowny znak dla współczesnego świata i świadectwo tego, że – jak głosi Ewangelia – „Duch wieje, kędy chce”. W świat poszła bardzo konkretna katecheza, zatrzymaliśmy się na chwilę - w obliczu majestatu śmierci.

To ważne, że msza święta pogrzebowa była sprawowana w dostojnym języku łacińskim – na znak powszechności Kościoła. Trafnie była dobrana Ewangelia – o powołaniu Piotra, urzekała też homilia, w której kardynał Giovanni Battista Re przypomniał, że Franciszek w każdej niemal publicznej wypowiedzi prosił, by się za niego modlić, tymczasem – jak mówił dziekan Kolegium Kardynalskiego - „teraz, kochany Papieżu Franciszku, prosimy Cię o modlitwę za nas i prosimy, abyś z nieba błogosławił Kościołowi, błogosławił Rzymowi, błogosławił całemu światu, tak jak to uczyniłeś w ostatnią niedzielę z balkonu tej Bazyliki”.
CZYTAJ DALEJ

81-letnia siostra złamała protokół podczas pogrzebu. To przyjaciółka Franciszka

2025-04-26 18:43

[ TEMATY ]

papież Franciszek

81‑letnia siostra

protokół

przyjaciółka

PAP

Trumna z ciałem papieża Franciszka

Trumna z ciałem papieża Franciszka

Osiemdziesięciojednoletnia Siostra Geneviève Jeanningros, przyjaciółka papieża Franciszka, która mieszka w cyrkowej przyczepie kempingowej w Rzymie i odwiedzała papieża w każdą środę, raz w miesiącu zabierała ze sobą osobę transseksualną. Dziś złamała protokół, żegnając się z nim podczas pogrzebu

Genevieve Jeanningros to francusko-argentyńska zakonnica i członkini Małych Sióstr Jezusa. Była bliską przyjaciółką papieża przez ponad 40 lat i znana była ze swojej pracy ze społecznościami marginalizowanymi, takimi jak pracownicy cyrku i osoby transpłciowe. Podczas spoczynku papieża Franciszka w Bazylice św. Piotra, siostra Jeanningros mogła złamać protokół i pomodlić się przy jego trumnie, co odzwierciedlało ich głęboką więź. Papież Franciszek nadał jej nawet przydomek „L'enfant awful”, podkreślając ich żartobliwą relację. Mieszkała w przyczepie niedaleko parku rozrywki w Ostii w Rzymie od ponad 50 lat, poświęcając swoje życie ubogim.
CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

REKLAMA

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję