Wielu moich znajomych, nie tylko księży, było już w Rzymie wiele razy. Widzieli się z Papieżem, a teraz jak na złość pokazują wszystkim prześliczne zdjęcia z Papieżem i różańce, które otrzymali na spotkaniu. Te zdjęcia kłuły mnie w oczy i drażniły. A ostatnio te wyjazdy do Rzymu jeszcze się wzmogły. Ludzie jeżdżą tam jak nieprzytomni. Prawie wszyscy moi znajomi i przyjaciele już byli. Byli i widzieli. Dotykali i całowali Papieża. Nawet z nim rozmawiali. Przywożą teraz jakby na złość te kolorowe fotografie, a mnie na ich widok ściska w żołądku i wstyd się przyznać, że zazdrość mnie pożera okrutna. Ja jeszcze w Rzymie nie byłem. Ja jeszcze nie mam zdjęcia z Papieżem.
W drodze na audiencję
I oto po długiej podróży dotarliśmy do Rzymu. Przed nami Wieczne Miasto, na które patrzymy z Awentynu, z okien klasztoru św. Sabiny. Jest 3 września 1980 r. Tego dnia od rana chodziłem jak nieprzytomny. Od rana nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Audiencja jest dopiero wieczorem. Do południa dotrwaliśmy, zwiedzając katakumby, skąd zabrałem ukradkiem garść ziemi przesiąkniętej krwią męczenników, nie wiedząc jeszcze bardzo, po co i na co.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
A później nie chciałem nawet jeść obiadu, tylko iść na Plac św. Piotra i czekać. Przeważył jednak i zadecydował rozsądek. Obiad trzeba zjeść. Ale zaraz po obiedzie, po dobrej mocnej kawie, wygoleni i wystrojeni w białe dominikańskie habity i czarne kapy, idziemy na spotkanie z Papieżem. Idę z Janem, z którym przed 14 laty razem wstąpiliśmy do klasztoru, wspólnie studiowaliśmy, a ostatnio wspólnie pracowaliśmy w Poznaniu, oraz z młodzieżą z naszego duszpasterstwa akademickiego z Poznania. Idziemy pieszo. Jest dopiero wpół do trzeciej, a mnie nie opuszcza przeczucie, że jest już i tak za późno. Audiencja dopiero za dwie i pół godziny.
Reklama
Im bliżej Placu św. Piotra, spotykamy coraz więcej ludzi. Idą pojedynczo, parami i całymi grupami. Ten szybszy krok wyróżnia ich spośród innych, leniwie snujących się po ulicach. Młodzież wyprzedza starszych. Ale i starsi idą szybciej niż zazwyczaj. Wszyscy jacyś inni, podnieceni, świąteczni. Przy placu Piusa XII, gdzie mieści się punkt informacyjny dla pielgrzymów, tłum Polaków. Jestem zły, że inni nas ubiegli, że nie jesteśmy pierwsi, tak jak sobie wymarzyliśmy. Ubiegli nas obcokrajowcy, ubiegli nas również Polacy. Polacy z zagranicy, Polacy z Polski. Zdecydowana przewaga młodzieży. Studenci, autostopowicze, turyści indywidualni. Na razie jednak zamiast wejść na plac, musimy długo czekać na księdza Przydatka. Ktoś zbliża się do mnie, bom w habicie, myśląc zapewne, że wiem wszystko. Pyta o szczegóły dostania się na audiencję. Przedstawia się, powołuje się na wspólne znajomości i spotkania. Jeden mówi, że mnie widział i poznaje, inny, że jest kuzynem św. Jacka, bo z Odrowążów się wywodzi. Z grzeczności słucham, ale prawie nic nie słyszę i nie wiem, co do mnie mówią. Muszę się rozglądać, i to rozglądać chytrze, czy coś ważnego się nie dzieje, coś, co miałoby związek z dostaniem się na audiencję. Wstyd przyznać się, że ja tu po raz pierwszy. Udaję, że wszystko wiem, i robię odpowiednią minę. Denerwuję się jednak ogromnie. Tłum przed bramą rośnie. Na Placu św. Piotra też przybywa ludzi, którzy powoli zajmują już miejsca. My, Polacy, ciągle jeszcze stoimy i czekamy. Wreszcie ksiądz Przydatek, jezuita, od lat opiekujący się pielgrzymami polskimi w Rzymie, przychodzi i wywołuje poszczególne grupy. Jako pierwsza – grupa z parafii polskiej z Londynu prowadzona przez księży jezuitów. Potem ludzie, którzy przyjechali z Orbisem i Almaturem. Potem nauczyciele i kolejarze. Potem jeszcze ktoś. Młodzież od dominikanów na szarym końcu. Idziemy. Prowadzą nas przez plac, lewą stroną, koło fontanny, która jak na złość się zatkała. Woda, nie mając odpływu, rwącym potokiem wali przez Plac św. Piotra, stanowiąc niemałą przeszkodę do przebycia. Głęboka po kostki woda byłaby w normalnych warunkach przedmiotem długich dyskusji i utyskiwania. Teraz nikt nie zważał na taki drobiazg. Rzuciliśmy się w bród, zakasując habity i natychmiast zapominając o chlupoczących butach i mokrych skarpetach.
Usadzeni
Ustawili nas pod kolumnadą. Piękny, wysoki gwardzista zapytał nas po polsku: Polaki? A kiedy kiwnęliśmy twierdząco głowami, uśmiechnął się i przepuścił nas dalej. Mijamy barierkę i gwardziści przekazują nas porządkowym, wyfraczonym facetom z muszkami pod brodą i watykańskimi emblematami w klapach. Wysoki, dystyngowany pan zaprowadził nas na wygodne krzesła w sektorze położonym stosunkowo blisko papieskiego tronu i wskazując krzesło supergrzecznym gestem, usadził nas na nim stanowczo, przywiązując niemalże. Tego było już za wiele. To ja po to tutaj jechałem taki kawał, żeby teraz siedzieć z daleka od Papieża?! Byłem wściekły na siebie, że zjadłem obiad, że nie przyszedłem wcześniej, że nie opanowałem techniki dostawania się na audiencję. Kląłem po cichu, a może i głośno, ale już nie pamiętam. W każdym razie słowom moim daleko było do łagodnych słów miłości nakazanych nam przez naszą religię. W spojrzeniu moim również brakowało miłości. Biedny był przeto ojciec Jan, który siedział obok mnie, znosząc heroicznie te miotania się i ciskania. Urągałem mu, Bogu ducha winnemu, nie znajdując żadnego pocieszenia.
Niecierpliwe oczekiwanie
Reklama
Nigdy nie zapomnę spojrzeń moich przyjaciół, tych często bywających w Rzymie. Spojrzeń pełnych wyższości i politowania. Bo podczas gdy ja stawiałem w Rzymie pierwsze kroki, oni mają to już za sobą. Oni byli już u Papieża, dotykali jego szaty, zrobili sobie kolorowe zdjęcia, które teraz pokazują wszystkim. Teraz to oni udają, że im już nie zależy, że mają to już za sobą, i dają ci do zrozumienia, że jesteś z tymi swoimi zachciankami taki malutki i śmieszny, że jak chcesz, to się pchaj, może się dopchasz. Dziwne, jak ci wszyscy bywalcy Rzymu mało wiedzą o tym, jak się do Papieża dostać, o tym, jak się do Papieża idzie.
Bogdan swobodnie przechodzi przez watykańską bramę. Musi mieć jakieś znajomości, bo nawet mu salutują. Mnie zaczepiają i pytają: dokąd? A ja myślę wtedy o jednym, o tym, jak zrobić w balona watykańskich porządkowych i jak przedostać się i przedrzeć przez te kordony gwardzistów i monsiniorów z czerwonymi guzikami u sutanny. Bogdan ma to już za sobą. Widział się i rozmawiał z Papieżem tysiąc razy. No może nie tysiąc, może 999 razy. Ale tak się nosi, jakby to było tysiąc razy. Dzisiaj, kiedyśmy się spotkali, trochę ironizował: Jasiu, może znowu coś napiszesz. Popchaj się trochę, będziesz miał o czym pisać. Napisz, Jasiu, o Papieżu. Napisz: „Jak szedłem do Papieża”.
Nie wiem dlaczego, ale było mi głupio i wstydziłem się jak sztubak, że takie prostackie mam zachcianki i że nie potrafię zapanować nad sobą. Wstydziłem się wtedy, przyznaję, chociaż dzisiaj wiem, że to on powinien się wstydzić. Po to jedno tu jechaliśmy. Tym jednym, tj. spotkaniem z Papieżem, żyliśmy, chociaż baliśmy się sami sobie to głośno powiedzieć. A on, czyżby już zapomniał, że te spotkania są nam, Polakom, tak bardzo potrzebne, czyżby zapomniał, że te spotkania nas, Polaków, umacniają i sił nam dodają?
Reklama
Pożerany przez te myśli, zrezygnowany i ze ściśniętym z nerwów żołądkiem siedziałem na krzesełku szarym, plastikowym, w które wbił mnie usadzającym gestem wytworny watykański porządkowy. To była okropna męczarnia. Spociłem się od samego siedzenia. I wtedy jak przez sen zobaczyłem znajomą gębę Krzysztofa...
Strategia posuwania się naprzód
Z Krzysztofem znamy się jeszcze z Krakowa, z „Beczki” – duszpasterstwa akademickiego u dominikanów przy Stolarskiej. Potem mnie wyświęcili na księdza, a małżeństwo Krzysztofa z Moniką błogosławił kardynał Wojtyła. Potem zniknęliśmy sobie z oczu, odnajdując się od czasu do czasu w najmniej spodziewanych miejscach. Raz przy ołtarzu Wita Stwosza w kościele Mariackim, gdzie Krzysztof przez jakiś czas oprowadzał, a kiedy indziej w Warszawie.
Pamiętam zwłaszcza jedno spotkanie, kiedy wpadł do mnie Krzysztof jakiegoś późnego popołudnia do klasztoru w Warszawie, gdzie wtedy mieszkałem. Spieszył się bardzo. Chorował mu ojciec i chciał zabrać go samolotem do Krakowa, by zapewnić mu lepszą opiekę. Przed wyjazdem ojciec prosił o Komunię świętą. Dobrze po północy jechaliśmy wtedy na piętnaste piętro wieżowca. Było ciemno i zimno. Następnego dnia poleciał do Krakowa. Chory zdążył tam jeszcze wylądować. Na trzeci dzień dostałem zawiadomienie o pogrzebie.
Reklama
Tenże Krzysztof pojawił się teraz na Placu św. Piotra. Z brzuchem obwieszonym aparatami fotograficznymi wyglądał dostojnie, co najmniej jak jaki agent Feliciego albo pracownik serwisu fotograficznego „L’Osservatore Romano”. Krzyknąłem w jego kierunku. Rozsuwając ludzi płynnymi ruchami, rzucił się ku nam, krzycząc na całe gardło: Janku, co za spotkanie, co za spotkanie! Było to tak bezceremonialne, że nawet dostojni watykańscy porządkowi zgłupieli i zdrętwieli, patrząc na to przepychanie i burzenie porządku, tak wspaniale przez nich utrzymywanego. Najwidoczniej wzięli go za kogoś znacznego. Zaczęliśmy się ostentacyjnie witać i całować. Natychmiast też mówię: Krzysztofie, ratuj, zróbże coś! Matko Najświętsza, zrób jakiś cud, no może nie cud, ale cudzik, taki sobie maleńki cudzik! I następny potok słów adresowany do Krzysztofa: Popatrz, gdzie mnie usadzili – w łeb można sobie strzelić! Jak ja wrócę do Polski! W Rzymie być i Papieża nie widzieć z bliska, Papieża nie dotknąć... grzech nie do odpuszczenia. Kto mnie z tego wyspowiada, kto udzieli mi rozgrzeszenia? Wyście wszyscy już byli, a ja jak głupi zostałem.
Krzysztof tymczasem, jakby nigdy nic, wyciąga fotografie i pokazuje mi z flegmą. Duże i kolorowe, ze spotkania z Papieżem. Krew mnie mało nie zalała. Jak tam wlazłeś, jak się dostałeś? Czy i ty nie wiesz, jak się tam idzie? Krzysztof, zrób coś! Darłem się, nie zważając na uroczystość nadchodzącej chwili, na wyjątkowość miejsca i zwyczajny obowiązek skromnego zachowania się przez duchowną, bądź co bądź, osobę. Krzysztof schował swoje zdjęcia z powrotem do torby. A uspokajając mnie, powiedział: musimy coś zrobić, ale stopniowo, etapami.
Następny skok ku barierce
Reklama
Zgarnąłem poły dominikańskiej kapy i ruszyłem do przodu za Krzysztofem, zostawiając Jana na starym miejscu. Najpierw skok do przodu na wolne krzesło, które dopiero za chwilę mieli zająć następni pielgrzymi uroczyście wprowadzani przez uśmiechniętych porządkowych. Usadowiliśmy się jakieś dziesięć rzędów do przodu, na skraju rzędu, zaraz przy przejściu. Porządkowy zwrócił nam uwagę i grzeczniutkim gestem przynaglał do opuszczenia miejsc. Krzysztof natychmiast wyjaśnił, wskazując na aparaty: „Signore, uno momento, fotografia”. Przyzwolił. Miejsca nasze. Jak się odwróci, następny skok ku barierce. Była tam już grupa z parafii księży jezuitów z Londynu z jednej strony przejścia i księża jubilaci, którzy przyjechali do Papieża z okazji 25. rocznicy swoich święceń, z drugiej strony. Kiedy tylko facet we fraku odwrócił się, by usadzić następnych, ruszyliśmy do przodu ku księżom jubilatom. Ci zaś spojrzeli na mój biały dominikański habit jak na ciało obce pośród nienagannej czerni swoich sutann. Udaję, że nie zauważam ich spojrzeń i że nie robią one na mnie żadnego wrażenia. Dorwaliśmy trzy krzesła. Na jednym usiadłem sam, na drugim Krzysztof złożył wszystkie swoje aparaty, a na trzecim położył torbę. Ja zostałem, by pilnować miejsc, Krzysztof poszedł po Jana. Po chwili byliśmy już we trzech. Młodzież z naszego duszpasterstwa akademickiego z Poznania odpadła w przedbiegach. Zostali grzecznie na swoich miejscach, daleko w tyle. No cóż, dobrze wychowani, a jak widać nauka wpojona w szkole i po tysiąc razy powtarzana, żeby grzecznie siedzieć z założonymi rękami, nie poszła w las. Siedzieli grzecznie, jak ich usadzili, nie mając nawet do nikogo żalu i pretensji. Ich nauczyciele mogą być z nich naprawdę dumni...
Do barierki jeszcze jakie dwadzieścia metrów. Siedzimy jednak przy przejściu, co nie jest złe, uspokaja mnie Krzysztof. Mogło być jeszcze gorzej. Pan we fraku wraca. Robi zdziwione oczy, skąd my tutaj? Siedzieliśmy przed chwilą znacznie bardziej w tyle. „Padre?”, co to wszystko znaczy? Jak z taśmy recytujemy z Krzysztofem: „Signore, uno momento, fotografia, desidero cordialmente salutare... uno momento, Signore!”. Przystał na „uno momento”. Teraz musimy opracować bardziej szczegółowy plan taktyczny, spokojniej już mówi Krzysztof. Sam też się trochę uspokoiłem. Dopiero teraz słyszę falowanie ogromnego tłumu, śpiewy dochodzące z różnych stron placu, dopiero teraz zaczynam rozróżniać poszczególne języki. Grupa charyzmatyków, tj. ludzi zaangażowanych w Ruch Odnowy w Duchu Świętym, śpiewa bez przerwy, podnosząc ręce do góry i kołysząc się jakby na wietrze. Wszyscy wypatrują białego helikoptera, którym przyleci Ojciec Święty.
Krzysztof objaśnia: w momencie kiedy helikopter wiozący Ojca Świętego nadleci, wszyscy najprawdopodobniej powstaną z miejsc i zaczną wiwatować, krzyczeć i pozdrawiać Papieża. Wtedy nie ma chwili do stracenia. Ten właśnie moment musimy wykorzystać! Wszyscy powstaną z miejsc, powtarzał Krzysztof. My wtedy dołem, pod podniesionymi do góry ramionami skoczymy do przodu ku barierce. Dostojny watykański porządkowy, który świetnie potrafi usadzać poszczególnych pielgrzymów, bo nawet niegrzeczność niektórych z nich nie wyprowadza go z równowagi, nie lubi jednak tłumu, chociaż jest do niego przyzwyczajony. Nie potrafi z tłumem walczyć, z tłumem nie potrafi się dogadać. Z tłumem rozmawiać potrafi tylko Papież. On sam jeden. Tymczasem nadleciał helikopter.
Tekst ukazał się w miesięczniku „W drodze” nr 6/1981. Śródtytuły pochodzą od redakcji „Niedzieli”.
Druga część reportażu – za tydzień.