JOANNA KRUCZYŃSKA: Jak się zrodziło Siostry powołanie?
S. JOANNA GRODZICKA OCD: Rodziło się długo i w sposób dla mnie samej zaskakujący. Pierwszy raz pragnienie oddania Panu Jezusowi życia poczułam w wieku ok. 15 lat, ale były to myśli o zgromadzeniu czynnym. Po maturze to pragnienie było bardzo silne, jednak po momentami dość burzliwych rozmowach z rodzicami stanęło na tym, że najpierw pójdę na studia. Skończyłam je w Warszawie, ale pod ich koniec zachorowałam i wydawało mi się, że możliwość wstąpienia do jakiegokolwiek zgromadzenia została mi odcięta, gdyż to było SM (stwardnienie rozsiane), a więc choroba przewlekła i nieuleczalna. Choroba postępowała dość intensywnie, już po kilku latach musiałam chodzić o kuli, potem jeździłam na wózku inwalidzkim. W 1996 r. wróciłam do rodziców do Torunia, gdyż jako leżąca i sparaliżowana stałam się całkowicie zależna od innych.
Sparaliżowana i zależna od innych. Czy w takiej sytuacji nadal myślała Siostra o zakonie?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
To były 22 lata spierania się z Bogiem: Dlaczego On daje mi pragnienie, którego nie mogę zrealizować? Kiedy wróciłam „na leżąco” do Torunia, ówczesny ojciec duchowny Wyższego Seminarium Duchownego w Toruniu, a obecny bp Józef Szamocki, zaczął sprawować nade mną duchową opiekę, a klerycy przychodzili do mnie codziennie z Komunią św. W tym czasie ojciec Józef jeździł do klasztoru karmelitanek bosych do Łasina. Siostrom opowiadał o mnie, a mnie o nich. Zaczęłam też „smakować” po trochu duchowości karmelitańskiej. To, co podpowiadali święci Karmelu w konfrontacji z moim stanem pełnej zależności od innych, takim jakby skazaniem na całkowitą bierność, pozwalało mi coraz pełniej odkrywać potęgę najpiękniejszej aktywności ludzkiego ducha, jaką jest modlitwa. Modlitwa rozumiana jako wędrówka, droga ku coraz głębszej zażyłości, przyjaźni z Panem Bogiem. Św. Teresa Benedykta od Krzyża (Edyta Stein) powiedziała, że powołaniem karmelitanki jest stać przed Bogiem w imieniu wszystkich. Leżąc sparaliżowana, odkrywałam pomału tę prawdę, że po ludzku nie mogąc nic, modlitwą i oddaniem życia Bogu mogę wszystko. W tym, co dobrego czynimy dla innych, jesteśmy tak naprawdę jedynie narzędziami, posłańcami Bożej miłości dla siebie nawzajem. Dla Pana Boga nie ma rzeczy niemożliwych. On może używać nas jako swoich narzędzi na Jemu tylko znany sposób. Po ludzku patrząc całkowita bezradność i bierność w zamyśle Pana Boga może przynosić największe owoce. Stąd ani cztery ściany pokoju osoby chorej, ani klauzura Karmelu nie są ograniczeniem, ale właśnie otwarciem bezkresnych przestrzeni oddania życia Bogu i bliźnim. Wracając do mojej historii w 1998 r., leżąc na noszach w kaplicy Karmelu w Łasinie, złożyłam śluby świeckiego zakonu karmelitańskiego. Około pół roku później w toruńskim WSD rozpoczęto nowennę w intencji beatyfikacji ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego w Toruniu podczas wizyty bł. Jana Pawła II. Do tej nowenny została dołączona prośba o moje zdrowie. Po wyrażeniu zgody na tę modlitwę, zaczęła się we mnie toczyć burza dwóch lęków. Z jednej strony groźba przypieczętowania mojego stanu, jeśli nic się nie zmieni, a z drugiej strony strach przed tym, jak żyć, jeśli po tylu latach ciężkiej choroby nagle wyzdrowieję. I w trakcie tej nowenny wstałam.
Czy w momencie uzdrowienia była Siostra świadoma, że jest obiektem cudu?
W tym dniu odbyłam spowiedź, która wyciszyła we mnie walkę i lęk. Potem życie toczyło się, jak zawsze: mama dała mi obiad, przewróciła z boku na bok i poszła odpocząć. Wszystko było tak samo. Tylko ok. godz. 17 taki z mocą, ale łagodny głos zaczął jakby mówić we mnie: „Spróbuj ruszyć nogą”. Pomyślałam sobie: „Teraz będzie mi się wydawało, że mam czymś ruszyć. Trwa nowenna i pewnie budzą się jakieś nadzieje. Nie, nie, przecież przed chwilą mama mnie przekładała i byłam taka sztywna, jak normalnie, więc daj sobie spokój”. Ten „dialog” trwał pół godziny. W końcu pomyślałam, że spróbuję. Okazało się, że wszystko, co było dotąd niemożliwe, nagle okazało się możliwe, choć nie było to tak, że wyskoczyłam z łóżka. Popróbowałam przez parę minut poruszać rękami i nogami, usiąść. I dopiero wtedy zawołałam moją mamę, która od razu miała świadomość tego, co się wydarzyło. Dalej zdrowienie było pewnym procesem, bo mięśni mi nie przybyło w jednym momencie. Jednak wszystkie objawy samej choroby ustąpiły w tej jednej chwili.
I zamknęła się Siostra w Karmelu, mimo że mogła robić wszystko, co do tej pory nie było możliwe?
Reklama
Karmel był dla mnie naturalną konsekwencją dotychczasowych wyborów, pragnień, odkrycia duchowej drogi, na którą Pan Jezus mnie zaprosił. Im bardziej stawałam się zależna od innych, im mniej mogłam zrobić, tym bardziej uświadamiałam sobie, że życie tak naprawdę toczy się „w środku”. To nie nasza aktywność, zdolności czy jakiekolwiek osiągnięcia nadają mu sens. Doświadczyłam tego wyraźnie, że ani fizyczne ograniczenie wynikające z choroby, ani ograniczenie kratą Karmelu nie jest tym, co stwarza jakąkolwiek barierę „bycia dla”. Paradoksalnie to właśnie jest moja droga „bycia dla”.
Jak dzisiaj wygląda Siostry znajomość z bł. ks. Frelichowskim?
Reklama
W czasie, kiedy leżałam, Krystyna Podlaszewska pisała książkę o ks. Frelichowskim. Wydano ją latem 1998 r. Ojciec Józef przyniósł mi ją, ale nie wzbudziła mojego dużego zainteresowania. Moje wspomnienia o osobie ks. Frelichowskiego pochodziły z dzieciństwa i dotyczyły tego, jak bp Czapliński opowiadał o obozie w Dachau. Dla mnie jako dziecka było to straszliwie nudne. Zajrzałam do tej książki, ale przy tym pierwszym spotkaniu ks. Frelichowski nie przemówił do mnie jakoś szczególnie. Tak naprawdę dopiero po tym, jak wstałam, powiedziałam do mojej mamy: „Wiesz, trzeba się będzie z tym ks. Frelichowskim zaprzyjaźnić”. Przyczyniając się jak ufam do mojego uzdrowienia, ks. Frelichowski nie miał w tym po ludzku mówiąc żadnego „interesu”. Jako męczennik do beatyfikacji nie potrzebował takiego znaku. Od tamtego czasu stał mi się przyjacielem i towarzyszem drogi. To nie jest tak, że wszystko wiem o jego życiu. Nie przeczytałam też każdego zdania o nim napisanego. Ta relacja to raczej wewnętrzny dialog, rodzaj duchowej więzi. Od czasu uzdrowienia trwam w codziennej modlitwie, w której zanoszę za jego wstawiennictwem sprawy i intencje różnych osób, zwłaszcza kapłanów czy toruńskiego seminarium. W trudniejszych momentach, kiedy coś wydaje mi się nie do przebrnięcia, uciekam się do Wicka. Żadne zło nie było w stanie go pochłonąć, a w koszmarnych warunkach, w których się znalazł, głębia jego wiary i pogoda ducha promieniowały na innych. To pomaga zachować dystans.
Zbliża się Światowy Dzień Chorego. Czy patrząc przez pryzmat swoich doświadczeń, potrafiłaby Siostra pomóc chorym w znalezieniu sensu stanu, w jakim się znaleźli?
Mam perspektywę lat, w których wróciłam do zdrowia, i dzisiaj dla mnie te chwile balansowania na granicy życia i śmierci są czymś najcenniejszym. Kiedy człowiek się dusi, to towarzyszy temu przerażający lęk, który dla mnie był trudniejszy niż paraliż. Kiedyś, w momencie jednej z największych zapaści, jakie przeżyłam, przyszedł kapłan z sakramentem chorych. Przyjęcie sakramentu zewnętrznie nic nie zmieniło, ale sprawiło, że miałam siłę dalej żyć. W poczuciu największego opuszczenia Pan Bóg był najbliżej. Nie ma odpowiedzi na to, co tu ma sens, a co nie, bo to się wymyka tej naszej ludzkiej logice, a oczyma wiary nabiera zupełnie innych perspektyw, choć często widać to dopiero za jakiś czas.
A słowo dla opiekujących się chorymi?
Każdy człowiek jest inny i każdy czego innego potrzebuje. Ale na pewno wszyscy potrzebują obecności kogoś drugiego i serca. Mam głębokie poczucie, że miłość, jaką byłam otoczona przez lata choroby ze strony moich bliskich i przyjaciół, była siłą, która pomagała mi żyć. Człowiek, który ma tylko cztery ściany i możliwości ograniczone do maksimum także w sferze duchowej, potrzebuje ogromnej troski. Opieka duchowa i regularne przystępowanie do sakramentów jest dla osoby przewlekle chorej ratunkiem niosącym nadzieję, dającym sens każdej chwili, która bez perspektywy wiary byłaby nie do uniesienia. Jeśli miałabym powiedzieć, jak pomóc osobie, umierającej, która jest na granicy tego i tamtego życia, to nic więcej nie można wtedy dać niż po prostu przy tej osobie być. W takiej sytuacji wszystko inne przestaje mieć znaczenie.