Jako młody człowiek przez kilka lat opiekowałem się starszą, samotną i schorowaną kobietą. Przynosiłem węgiel z piwnicy, robiłem zakupy, od czasu do czasu sprzątałem jej małe mieszkanko. Urodziła się w rodzinie protestanckiej, ale tuż po wojnie, w wieku dwudziestu kilku lat, podjęła decyzję o przejściu na katolicyzm.
Jej wielkim pragnieniem było pokłonić się Czarnej Madonnie na Jasnej Górze. I tak się kiedyś stało – z naszego rodzinnego Zabrza pojechaliśmy pociągiem do Częstochowy, a potem już piechotą udaliśmy się na jasnogórskie wzgórze.
Najtrudniejsza dla tej kobiety była Wigilia. Nawet nie samo Boże Narodzenie, ale właśnie Wigilia, bo to był także dzień jej urodzin. Zaczynała go zawsze uczestnictwem we Mszy św. Potem na uroczyste, ale postne śniadanie przychodzili bliżsi i dalsi znajomi. Życzenia urodzinowe i świąteczne, gwar serdecznych rozmów… Gdzieś ok. godz. 15 wychodzili ostatni goście, bo przecież każdy spieszył się do swoich rodzin. I wtedy… cisza aż dzwoniła w mieszkaniu.
W następnych latach, gdy ta kobieta niejako weszła już w naszą rodzinę jako przyszywana babcia czy ciocia, zabieraliśmy ją do naszego domu na wigilijną wieczerzę i całe święta. Jednak raz czy dwa razy doświadczyłem tej ciszy razem z nią, choć w końcu i ja wychodziłem do rodzinnego domu.
Dzięki tej kobiecie, dzisiaj już nieżyjącej, trochę lepiej rozumiem, co to znaczy Wigilia samotnych.
Pomóż w rozwoju naszego portalu