Ściśle tajne raporty o szansach zwycięstwa USA w wojnie w Wietnamie – wykradzione potem i przekazane prasie – mówiły wprost, że Amerykanie nie wygrają z Wietkongiem. Mimo to nadal prowadzono wojnę. Kolejni prezydenci, z Johnem Kennedym, nie mieli śmiałości jej skończyć i przyznać się do klęski. Choć wiedzieli, że nie wygrają, posyłali młodych Amerykanów na śmierć.
Przed dylematem, czy należy opublikować dokumenty, które dowodzą nadużyć amerykańskiego rządu sprzed lat, stanęli szefowie „The Washington Post”. W filmie Stevena Spielberga „Czwarta władza” widzowie – tak jak reżyser i scenarzyści – nie stoją przed dylematem, nie mają wątpliwości. Trzeba ujawnić i już. Pewnie każdy dziennikarz powiedziałby to samo.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Gorzej z ważeniem racji. W filmie ważenia nie ma. Pełnymi ustami mogą wypowiedzieć się jedynie zwolennicy poglądu twórców filmu. Reszta – np. ci, którzy mogli podnosić, że to prezent dla imperium zła i niebezpieczne dla wolnego (tak, tak! ) świata – musi obejść się smakiem. Także ta nierównowaga powoduje, że film, który mógłby być wybitny, jest najwyżej interesujący. Trzeba przygotować się na dwie godziny pozornego tylko – powtórzmy: pozornego – ważenia racji, bo wiadomo, do jakiego końca zmierza film.
Warto zwrócić uwagę na cechy postaci granych przez Toma Hanksa (redaktor naczelny) i Meryl Streep (wydawca gazety). Okazali się rasowymi szefami mediów: zgodzili się na ryzyko więzienia i na ruinę nie tylko w obronie wolności słowa, ale i dla wzmocnienia pozycji dziennika na rynku...